niedziela, 29 października 2017

Łemko Maraton, cz3/3

Nie zawsze droga na skróty okazuje się rozsądniejsza. Choć w zasadzie powinno mi już być wszystko jedno bo byłem doszczętnie oblepiony błotem do łydki. Jednak gdy zassało mnie zdradzieckie bagienko to jedynie gałęziom nad sobą zawdzięczam udaną próbę wygramolenia się z pułapki. Po kilku minutach w końcu ujrzałem ślubną. Na kilka chwil mogłem zapomnieć o potęgującym znużeniu i po solidnej dawce motywacji podreptałem na ostatnie kilometry trasy. 

Foty Beaty
Przypomniałem tylko Beacie aby puściła mi krótkiego gdy nadbiegnie kolejny zawodnik z ŁM. Gdy telefon rozbrzmiał dopiero po kwadransie, a mi zostało do mety już naprawdę niewiele, mogłem głęboko odetchnąć i okrzykiem radości spłoszyć zwierzynę z okolicznych zarośli. Momentalnie zeszło ze mnie wówczas całe ciśnienie. Grupka turystów poinformowała mnie zaraz, żebym się jeszcze sprężył do walki, bo "trzeci jest już ledwo żywy". To pocieszające, że ktoś wyglądał bardziej masakrycznie niż ja :) Inna sprawa, że ten trzeci kończył ŁUT70, ale to już inna inszość. Po wbiegnięciu na asfalt w Komańczy tempo 5.15/km to był niemal max co mogłem wycisnąć. Wyścigowe Inov8, ważące w tamtym momencie za sprawą beskidzkiej mazi 3krotnie więcej niż ich masa fabryczna, skutecznie wyhamowywały dwa betonowe kloce bezwładnie dyndające z obręczy miednicy. Ostatni zakręt w lewo, 300 metrów i wreszcie ona - meta... 

Meta Łemko Maraton; foto Robert Więckiewicz
Zrobiłem to, wypełniłem swoją jesienną misję najlepiej jak umiałem. Zakładanych 4 godzin nie połamałem, ale czas 4g15m był naprawdę drugorzędną sprawą. 

Po piątym kubku wody w końcu wymuszony uśmiech dla foto R.Więckiewicza :)
Wieczorna dekoracja zgromadziła mnóstwo biegaczy. Rzadko gdzie na biegach daje się doświadczyć tak żywiołowej atmosfery. Wielkie oklaski dla Organizatorów UltraŁemkowyny - od kilku lat wykonują kawał fantastycznej roboty i mogą świecić wzorem w środowisku! :)

Podium Łemko Maraton
Przepiękne rękodzieło z krośnieńskiego szkła i łemkowski dzwoneczek :)
Dobiegając do mety chciało mi się płakać na myśl, że nazajutrz będzie losowanie do Biegu Rzeźnika. Perspektywa   o s i e m d z i e s i ę c i u   kilometrów w podobnych okolicznościach przyrody nie była wówczas zabawna, dziś po dwóch tygodniach czekam na to wyzwanie w nastroju ekscytacji.

sobota, 21 października 2017

Łemko Maraton, cz2/3

   Po półtorej godzinie biegu trasa odbiła z asfaltu ostro w prawo w szutrową drogę polną. Z profilu wynikało, że czekał mnie teraz najdłuższy podbieg. Właściwie już od przecięcia rzeki Wisłok (15,5km) cały czas było lekko pod górę, ale teraz nachylenie znacznie wzrosło. Łemko Maraton potrzebował aż 21km aby zmusić mnie do przejścia do marszu - na ostro błotnistym i dość stromym stoku skapitulowałem po raz pierwszy ;-) W efekcie odnotowałem najwolniejszy kilometr startu - 8:40. Wreszcie po 22,5km osiągnąłem grzbiet i trasa wiodła dalej niemal płaskim odcinkiem poprzez Skibce, Smokowiska, Wilcze Budy, aż do Tokarni (778m npm - najwyższe wzniesienie ŁM). Ku mojej uciesze znalazł się tam nieplanowany punkt z wodą, której potrzebowałem już od dobrego kwadransa. Biegaczy z ŁUT70 było coraz mniej, gdy już myślałem że minąłem lidera po kilku minutach dostrzegałem przed sobą kolejny kolorowy punkcik. Zbiegając przez łąki w stronę bufetu w Przybyszowie (33,5km) byłem już solidnie wymęczony - za wcześnie... 

Zbieg do Przybyszowa (ok. 33km); foto: J. Jędrzejczyk

foto: J. Jędrzejczyk













Wysiadły mi plecy, nie byłem w stanie biec swobodnie, cały byłem usztywniony i ledwo co schodziłem z tempem poniżej 5/km. Wreszcie płasko, grzbiet mógł odpocząć, widzę bogato zastawione stoły. Zawsze żałuję, że biegnąc na wynik nie sięgam z bufetów po te wszystkie frykasy, ale mój kapryśny żołądek przy relatywnie wysokiej intensywności nie przyjmuje tych często wytrawnych smakołyków. Wieczorem dowiedziałem się, że na tym bufecie obsługiwał biegaczy przez jakiś czas sam Marcin Świerc (sylwetki nie muszę przedstawiać). Nie wiem czy był już gdy ja tam dotarłem, ale jeśli nawet to na dużym zmęczeniu go nie dostrzegłem. W sumie to się nie rozglądałem po ludziach - szybka akcja z napełnieniem softflaska, 2 kubki wody w gardziel i tyle mnie było widać. Zdążyłem jeszcze tylko się "pożalić" na mizerną ilość błota - oglądając fotki z zeszłych lat było go znacznie więcej. Dostałem taki doping, że ruszyłem z wielkim animuszem. Na szczęście zaraz był zakręt i mogłem na chwilę przejść do marszu :P A z tym błotem to wykrakałem, bo już zaraz zrobiło się konkretnie. Po kilku asekuracyjnych przeprawach boczkiem, buty i tak mi już doszczętnie przemokły i przestałem zwracać uwagę na trajektorię mojej dalszej tułaczki. Ze dwa razy mocno się tylko zdziwiłem jak z pozoru płytka breja zassała mnie prawie aż po kolano. W okolicy 35km pojawiły się dość mocne skurcze w łydkach. Wygrzebałem wtedy szota z szybko przyswajalnym miksem magnezu z potasem i szczęśliwie po 5 minutach problem został zażegnany.

foto: Piotr Naskrent
 Buty z początkowej wagi piórkowej zwielokrotniły swoją masę i oblepione doszczętnie błotem przypominały wojskowe trepy. Zacząłem wyczekiwać widoku swojego najwierniejszego kibica. Gdzieś za 40km w okolicy Wahalowskiego Wierchu miała polować na biegaczy swym obiektywem Beata. W takich momentach mimowolnie wyskakuje mi banan na twarzy i staram się ułożyć jakiekolwiek mądre zdania na tą okoliczność. Zdekoncentrowało mnie to na tyle, że ominąłem odbicie szlaku, ale na szczęście niewiele bo jakieś 200 metrów. Dobrze że resztkami trzeźwości najzwyczajniej zarejestrowałem brak trasowych tasiemek, a te dostrzegłem poprzez gęste zarośla na skośnej drodze raptem kilkanaście metrów obok. I wtedy podkusiło mnie aby przedostać się tam na skróty...

piątek, 20 października 2017

Łemko Maraton, czyli błotnisty Beskid Niski - cz1/3

Łemkowyna Ultra Trail​ - Łemko Maraton 48km

jeśli ktoś nie ma ochoty na przydługawy prolog proszę zescrollować do gwiazdek :)   

Trasa z Garmin Connect - google.maps

   Jeszcze w połowie roku planowałem jesienią wystartować w ulicznym maratonie i powalczyć o dobry wynik. Wszystko wzięło w łeb po ... zwycięskim Maratonie Karkonoskim :) Emocje towarzyszące górskiemu brykaniu są nieporównywalnie większe niż te uliczne. Nie czuje się presji, cyfra nie gniecie, nie jesteś niewolnikiem często katorżniczego planu treningowego (dotyczy to prób poprawy wyśrubowanych rekordów czasowych). Połączenie biegania z górami pozwala mi czuć się spełnionym biegaczem.
   Sprawdziany przed Łemkowyną (ŁUT) wypadły wyśmienicie: zwycięstwo w górskiej 20ce, wartościowy wynik w asfaltowym półmaratonie przy zaciągniętym hamulcu i wreszcie szybki krótki kros na załączonym tempomacie dodały mi pewności siebie i utwierdziły we właściwie dobranym autorskim treningu.
   Czytając relacje uczestników beskidzkiego festiwalu z lat ubiegłych i dopytując znajomych o najdrobniejsze niuanse, zachorowałem na buciory wprost stworzone do dynamicznego trailu w często błotnistej scenerii - Inov8 X-talon 212 (Niebawem recenzja :) ). Z czystej ciekawości sprawdziłem czasy z Łemko Maraton (ŁM48) z lat 2015-2016 i dotarło do mnie, że czekają mnie co najmniej 4 godziny żwawego przebierania nogami. To wciąż dla mnie sporo, ale już nie brzmi to tak przerażająco jak jeszcze przed rokiem. Spośród dziesiątek rad zapamiętałem szczególnie tą o ubraniu ... stuptutów. Najzwyczajniej uniemożliwią one pogubienie butów w błocie :) 
  

   ŁUT ma charakter biegu liniowego, trasa nigdzie nie zapętla, startujemy z punktu A i biegniemy do B. Cały czas poruszamy się Głównym Szlakiem Beskidzkim (GSB). Najbardziej pożądanym dla wielu ultrasów dystansem jest ŁUT150 z Krynicy-Zdrój do Komańczy. Dla wszystkich przerażonych jego długością istnieje możliwość skompletowania pełnej trasy w przeciągu 2 lat. Pierwsze ŁUT80 kończy się w Chyrowej, gdzie startuje ŁUT70 z metą w Komańczy. Sam mając już w nogach w tym sezonie łódzki maraton, Wings4Life i Karkonoski uznałem że chcąc zasmakować beskidzkiego błota rozsądniej będzie skusić się na jeszcze krótszy dystans - ŁM48 ze startem w Iwoniczu-Zdrój. Układając logistykę wyjazdu zdecydowałem się na nocleg w pobliżu mety w Komańczy. Wybór padł na Chatę w Prełukach​ - zdecydowanie polecam!

***
   Na start w Iwoniczu ruszyłem podstawionym przez Organizatora w Komańczy autokarem. Niespełna pół godziny przed początkiem zawodów zacząłem leniwą rozgrzewkę muskając podeszwami Inov8 najdelikatniej jak umiałem o betonową kostkę miejscowego deptaku. Jak na zmarźlaka przystało pomimo 12-13stC miałem na sobie długi rękaw i rękawiczki. W lekko przyciasnawej pożyczonej kamizelce biegowej spakowałem 4 żele energetyczne, gumowy składany kubek (na bufetach w biegach górskich coraz częściej nie ma plastykowych kubeczków), do softflaska (miękki bidon) wlałem 300ml wody z rozpuszczonymi elektrolitami, jeszcze tylko obligatoryjna laminowana mapa z zaznaczoną trasą, bandaż elastyczny, opatrunek jałowy, czołówka ze światłem białym i czerwona lampka sygnalizacyjna. Nawet nie ważyło to specjalnie dużo, a umiejętnie rozlokowane po kieszeniach nie latało podczas biegu. Punkt 10 ruszyłem z pierwszej linii.

Start, foto: Janusz Jędrzejczyk
Po kilkuset metrach zbiegu asfaltem odbiliśmy w prawo na niewielkie wzniesienie, na którym rozpoczęło się wymijanie wolniejszych uczestników ŁUT70 (oni ruszyli 7rano z Chyrowej, 22km wcześniej). Już na pierwszym zbiegu lekko wyślizganą ścieżką zostałem sam na czele ŁM48. Ku mojemu zdziwieniu liderowałem samotnie, nikt nie spróbował nawet mi potowarzyszyć. Samopoczucie dopisywało, noga pięknie kręciła, a ja wymijałem i wymijałem :) Po niecałych 7 kilometrach niemal suchą leśną drogą wbiegłem do uzdrowiska Rymanów-Zdrój. Szybkie przecięcie drogi wojewódzkiej i po kilku minutach wśród kuracjuszy rozpoczął się blisko 4-kilometrowy podbieg. Skróciłem krok, lekko wychyliłem się do przodu i energicznie machając ramionami wgramoliłem się na górę...Po godzinie biegu przypomniałem sobie, że w sumie warto by coś przekąsić i wygrzebałem z kieszonki małe co nieco. Zbiegając w stronę Wisłoczka GSB momentami nie wiedzie intuicyjnie i dobrze że wciąż miałem w zasięgu wzroku coraz to szybszych z ŁUT70, bo z pewnością przegapiłbym odbicie w bok. 

Zbieg do Rymanowa; foto: Janusz Jędrzejczyk
Za 13.km zaczął się mało ciekawy ponad 6kilometrowy odcinek asfaltu. Początkowo próbowałem jeszcze biec nierównym skrawkiem pobocza tak by nie zdzierać bieżnika Talonów, ale w końcu odpuściłem :) W okolicy 16.km dopadłem Krzyśka H. z Łodzi - naprawdę nieźle sobie poczynał i wyglądał świeżutko jak na blisko maraton w nogach. Wreszcie przed 19.km w Puławach Górnych przebiegłem obok bramy startowej dla najkrótszego dystansu Festiwalu - Łemko Trail 30. Tuż zaraz zlokalizowano punkt odżywczy, na którym wypiłem jedynie kubek wody, zamieniłem dwa słowa ze znajomym z sierpniowego MaguRun (wyczekiwał swojego startu na 30km) i ruszyłem przed siebie, wciąż zastanawiając się czy uda mi się dopaść czołówkę ŁUT70 :)

wtorek, 8 sierpnia 2017

Kamieńsk, czyli Góry Środkowopolskie

   Do podbełchatowskiego Kamieńska zawitałem szósty raz, a po raz drugi na zawody w ramach imprezy biegowej Ultra Kamieńsk. Kto nie zaznał trudów tutejszych szlaków, ten nie dowierza, że tu w centralnej Polsce są tak znakomite warunki do górskiego treningu. Trasa biegu jest bardzo urozmaicona i absolutnie nie wybacza szarży na jej początku.
   Po okresie tygodniowych upałów pogoda zlitowała się i na dzień biegu słupek rtęci nie przekraczał 20stC, a niebo spowijały liczne obłoki chmur.  Na starcie stawiło się blisko 300 zawodników, w większości z plecakami z wymaganym wyposażeniem. Sam nie posiadając wygodnego osprzętu zdecydowałem się na bieg z pasem biodrowym, w którym upchnąłem półlitrowy soft-flask (miękki bidon) napełniony do poziomu 0,3l wodą z elektrolitami, telefon, folię NRC i 1 żel energetyczny. Zabrałem więc tylko to co niezbędne - przy wysokiej intensywności biegu i sumie przewyższeń 500 metrów, każde dodatkowe 100 gramów jest mocno odczuwalne. Szybkie odliczanie i poszły konie po betonie, a właściwie ruszyły maszyny po stoku ospale. Pierwsze metry i ja na prowadzeniu, zaraz doskakuje do mnie Michał Stawski i łapczywie połykamy kolejne centymetry kamieńskiego zbocza przy wyciągu narciarskim. Nie zdążyliśmy się nawet zasapać, a Piotrek Bętkowski (Benek, 2krotny zwycięzca Chudego Wawrzyńca, reprezentant kraju w zawodach przełajowych 2007-2010r, a ostatnio debiutant na trailowych MŚ!) zdecydowanie wysuwa się na prowadzenie i widać, że nie zamierza zwalniać. Lekko podkręcam tempo utrzymując z nim kontakt, Michał po chwili odpuszcza.

Podbieg nr 1 po stoku; Foto Beaty
Zbieg na 1; Foto Beaty










Po 750 metrach podbiegu przebiegamy na wypłaszczeniu na drugą stronę stoku i już zaraz pędzimy w dół. Na pierwszym punkcie kontrolnym na bramce startowej mam 4 sekundy straty do lidera. Kolejni zawodnicy już ponad pół minuty za nami. Na dole ostry zakręt i znowu w górę - tym razem rowerowym torem zjazdowym. Piotrek ostro ciśnie, ja nie odpuszczam. Jest mocno, myślę sobie że mnie testuje, że zaraz zwolni - nic z tego.

Podbieg torem zjazdowym MTB; Foto Beaty

Ledwo żywy dobiegam do asfaltowej drogi na górze kilka sekund za rywalem i próbuję go skleić. Kolejne 3,6km jest płaskie lub w dół, w międzyczasie zbiegamy na szuter - nogi mogą wreszcie się rozbujać (śr 3.30/km). Dochodzę Piotrka dopiero na początku podbiegu (6,7km trasy), lecz jego kontra była natychmiastowa. Na długim 3km podejściu (120m w górę) rywal mi odjeżdża, a wcale nie truchtam. Garmin zarejestrował średnio tempo tego odcinka 4.30/km (śr 4% nachylenia, ale momentami sporo więcej, bo było kilka krótkich wypłaszczeń). W końcu płasko, przebiegam przy wiatrakach, mam już ok 150-200m straty. Przed startem zakładałem, że to ja na tym etapie mam mieć wypracowaną bezpieczną przewagę, bo moi wspomniani dzisiejsi konkurenci, wraz z utytułowanym wiecznie młodym Krzyśkiem Pietrzykiem, mają większą rezerwę prędkości ode mnie i byłoby z czego tracić. Tymczasem Benek frunie spory już kawałek przede mną, a ja nie bardzo wiem jak wygląda sytuacja za moimi plecami. Nie oglądam się, jeszcze nie teraz... Biegnę swoje, tempo trochę mocniej niż 3.50/km bo jest płasko, bardziej boję się szarpnąć bo jeszcze jestem przed półmetkiem. Nagle wyrasta przede mną niewielka wydma, a niebieskie chorągiewki nakazują wgramolić się przez nią na dalszą część trasy. Piach szczęśliwie nie wpada do butów, nic nie będzie uwierało. Dobiegam do poprzecznego asfaltu, chwila konsternacji bo strzałek brak. Rozglądam się i zdecydowanie ruszam w prawo, przebiegam przez punkt kontrolny z bufetem na 13.km.

Zbieg z "bufetu" w stronę lotniska - ok 13,5km; Foto Beaty

Mam pół minuty straty do Piotrka, pomału tracę wiarę że nawiążę z nim walkę, to za bardzo doświadczony biegacz by osłabł bardziej ode mnie w drugiej części trasy. Zaczynam wyczekiwać kiedy dojdzie mnie Krzysiek. Po 1,5km zbiegu szosą odbijam przy lotnisku ostro w lewo w polną drogę. To najmniej ciekawy odcinek biegu, jest delikatnie pod górę, momentami grząski piach, słońce na otwartej przestrzeni mimo przeciętnej temperatury konkretnie operuje. Na zegarku minęła godzina, dobry czas na żel ale wciąż jest lekko pod górkę - nie teraz bo się zadławię. W końcu za zakrętem wciskam cenne słodkie węglowodany, popijam wodą z elektrolitami i momentalnie dostaję kopa. Pierwszy raz chyba poczułem tak wyraźnie skutki działania żelu energetycznego, a może do jednak zmiana nachylenia :) Wreszcie zmiana nawierzchni, pod stopami twardo i można przyspieszyć. Zmęczenie już spore, jednak wciąż trzymam się pewnie poniżej tempa 4/km. Około 20km przecinam drogę asfaltową którą zbiegałem z bufetu w stronę lotniska, a z prawej widzę Krzyśka Pietrzyka... Pierwsza myśl mogła być tylko jedna - pomyliłem trasę, ale zaraz zaraz - na pewno nie, są znaki, są niebieskie chorągiewki, poza tym pamiętam ten odcinek z zimowej edycji zawodów. Trasę pomylił tym razem kolega, a ja wskoczyłem w leśną zarośniętą ścieżkę na ostatnie kilometry biegu. Tempo lekko siadło, ale to bardziej zasługa nawierzchni i kilku powalonych drzew niż mojego słabnięcia. Wciąż trzymam się dzielnie i biegnę jak w transie. Po dwóch kolejnych kilometrach wbiegam na szuter, a chwilę potem dostaję informacje od Mariusza z roweru o 10minutach przewagi. Momentalnie spada mi motywacja, bo przed sobą nie widzę już Benka nawet na długiej prostej. Nie przechodzę jednak do truchtu i wciąż trzymam się poniżej pułapu przyzwoitości, tj tempa 4/km. Wreszcie wbiegam na teren kompleksu narciarskiego i mam do pokonania kolejny raz stok przy wyciągu. Benek jest już prawie w połowie, niespiesznie truchtam pod górę, maszeruję, znowu chwilę truchtam, by jednak poprzestać na przyjemniejszym marszu. Na górze nawrotka i powolny zbieg do mety.

Meta; Kamil Weinberg

Do Piotrka straciłem 2m40s. Podium zamknął Michał, który sam gubiąc się 2tygodnie wcześniej na kilometr przed metą, tym razem wykorzystał pech Krzyśka - karma wraca :) Nie jestem ekstremalnie sponiewierany, zmęczenie oczywiście jest ale czuć małą rezerwę. Oczywiście mam świadomość że Benek cały czas kontrolował sytuację i mój bardziej zdecydowany pościg poprawiłby niemal na pewno jedynie nasze czasy, nie zmieniając kolejności na mecie. Cieszy dobra dyspozycja, kolejny górski start udany - trzeba podtrzymać dobrą passę i powalczyć już 19.sierpnia na trasie 20km przy Ultramaratonie Magurskim.

Dekoracja; foto Sebastian Nowakowski

piątek, 14 lipca 2017

Indywidualne wkładki ortopedyczne

   Jeszcze kilkanaście lat temu powszechnie uważano że bieganie jest tanim sportem. Tenisówki, dresy i hulaj dusza po lesie. Nie był to sport tak masowy jak obecnie. Widok biegacza o zmroku, czy wczesnym rankiem mocno szokował i nierzadko taki delikwent był odbierany jako uciekający złodziej, czy też zboczeniec. Czasy się zmieniły. Dziś biegamy masowo. Okutani kompresją od stóp po kark, w butach z nowoczesnymi systemami piankowymi w podeszwie, z zegarkiem mierzącym długość kontaktu stopy z podłożem, z nic ważącymi plecakami z kosmicznej technologii i polaryzacyjnymi okularami z fotochromowymi soczewkami wyglądamy zdecydowanie dziwniej niż kiedyś, ale powszechność takiego ubioru przestała kogokolwiek dziwić. Biegacz chcąc sprostać własnym ambicjom często zostawia grube pieniądze w specjalistycznych sklepach branżowych. Odpowiedzmy sobie jednak na pytanie czy to wszystko jest nam rzeczywiście potrzebne. Dla mnie najważniejszym biegowym akcesorium zawsze było obuwie. Każdy kto przechodził bolesne i długo leczące się kontuzje przekonał się na własnej skórze o tym, że nie warto oszczędzać na butach. Sam sumiennie w swoim dzienniczku treningowym notuję dystans przebyty w poszczególnych parach i po przekroczeniu 2000 kilometrów bezwzględnie odkładam je na półkę z napisem „las”. O ile oczywiście cholewka i podeszwa nie nabyły dziur na wylot. Systemy amortyzacyjne w biegowym obuwiu nie są i nigdy nie będą trwałe. W zależności od naszej masy, nawierzchni po której biegamy, technice lądowania i wybicia stopy, czy warunków atmosferycznych w jakich odbywał się trening, system taki prędzej czy później przestaje spełniać swoją funkcję i naraża nasze stawy na spore przeciążenia. Podczas biegu stawy znajdujące się w tylnej części stopy narażone są na przyjmowanie nacisku równemu 9-krotności naszego ciężaru! Daje to do myślenia. Postęp technologiczny wyciągnął jednak do nas pomocną dłoń i zaczęły powstawać wkładki do butów absorbujące obciążenia.
   Realizując voucher za wygraną w Biegu Powstańca w Dobrej pojawiłem się w maju w ChodziMisie na precyzyjnym badaniu stóp. Po skaningu i videoanalizie kroku w marszu i truchcie zaobserwowano:
  • Kości piętowe ustawione w normie. W statyce jaki i w dynamice.
  • Kończyny dolne równej długości.
  • Prawidłowe zakres ruchów w stawach kończyn dolnych i dolnego odcinka kręgosłupa.
  • Kolana ustawione w normie. 
  • Badanie strony podeszwowej stopy wykazało nieco zwiększone odbicie stopy, widoczny łuk podłużny przyśrodkowy i boczny. Dość szeroka stopa.
  • Badanie dynamiczne podczas chodu wykazało NORMALNĄ linię chodu. Spora część przetoczeń stopy wykazuje PRONUJĄCĄ linie chodu.
  • Linia chodu przebiega w sposób naturalny (NORMALNY) od pięty, przez przyśrodkową część łuku stopy lub przez przyśrodkową część obciążonej części śródstopia, aż po paluch/palec długi stopy.
  • Badanie dynamiczne biegu wykazało, że pacjent bardziej obciążając śródstopie i przodostopie. Pięta nie ma kontaktu z podłożem. 
  • Pierwszy kontakt stopy z podłożem umiejscowiony jest na przodostopiu, a następnie tylko w niewielkim stopniu cofa się w kierunku śródstopia. Oznacz to, że odbicie stopy występuje natychmiast po kontakcie z podłożem – idealne lądowanie i  odbicie stopy.
 
Skan stopy 2D

   Moje stopy nie wymagały więc teoretycznie żadnego wsparcia ze strony wkładek. Jednak po głębokich przemyśleniach badająca mnie Agnieszka zaproponowała byśmy mimo wszystko spróbowali dopasować wkładki, które pozwolą zmniejszyć obciążenia kości śródstopia (miejsce lądowania podczas biegu) i pośrednio odciążyć mięśnie łydek. Po kilku testowych treningach zdecydowałem się na start w nowym cudeńku podczas Ultramaratonu Karkonoskiego. Podczas 5 godzin na kamienistym szlaku nie doznałem absolutnie żadnych otarć stóp. Cały czas stabilnie współpracowały one z wkładkami zapewniając komfort nawet na stromych zbiegach. Stopy nie uciekały mi do przodu i oszczędziły zagrożone w takich sytuacjach paznokcie. Dodatkowa amortyzacja niewątpliwie przyczyniła się do dobrego samopoczucia podczas całego biegu. Po początkowym sceptycznym nastawieniu do tego typu bajerów zmieniłem swoje nastawienie o 180 stopni i doceniłem fantastyczne wkładki. Ich niekwestionowanym atutem jest precyzyjne dopasowanie do anatomii konkretnej stopy - bez szczegółowego badania nie widzę sensu w użytkowaniu produktów uniwersalnych, coraz bardziej powszechnych w sklepach sportowych. Niektóre urazy powyżej kostki mogą mieć swe źródło w nieodpowiednim doborze obuwia i wkładek biegowych. To od stopy warto zaczynać diagnostykę, profilaktykę i leczenie kontuzji. Salon ChodziMisie okazał się profesjonalnym doradcą – dbajmy o nasze stopy, a z pewnością one się nam odwdzięczą.

Naciski podczas biegu
Naciski podczas chodzenia









czwartek, 6 lipca 2017

Karkonoskie porachunki - cz.2

   Wróciłem na grań, kolejne 10 kilometrów wiodły znaną z poranka trasą - oczywiście w drugą tym razem, zachodnią stronę. Chwila dekoncentracji na delikatnym zbiegu zaowocowała wywrotką, szczęśliwie kolanem zaryłem w ziemną ścieżkę akurat między kilkoma ostrokrawędzistymi skałami. Tuż przed Hotelem Spindlerova i czwartym bufetem (34,5km) spotkałem Maćka z aparatem, który jak zwykle posłużył cenną radą bym się oszczędzał, że jeszcze kawał drogi do mety. Fantastycznie było go spotkać w tym momencie, obecność znajomych osób na trasie niesamowicie uskrzydla. Na bufecie koniecznym było nabrać pełną butelkę wody, bo kolejna okazja ku temu miała być dopiero za blisko 13km pod Łabskim. Asfaltowy podbieg pod Petrovą Boudę dłużył się straszliwie. Trudy biegu dawały już mocno znać o sobie - obierałem sobie za cel kolejne znaczniki: truchtam do tej skały, maszeruję do tamtego drzewa, truchtam do tej grupki wędrowców, maszeruję do wyrwy w drodze... Dotarłszy na grzbiet Śnieżnych Kotłów dostałem ostrego strzała wmordewindem. Wiało tu znacznie mocniej niż na Śnieżce. Mimo braku nachylenia nie było sensu nawet truchtać. Przez kilka minut zgięty w pół maszerowałem w stronę stacji RTV. Dopiero za budynkiem odbijając z linii wiatru można było powrócić do biegu. Dystans maratonu wypadł w pobliżu węzła szlaku granicznego z żółtym zbiegającym do Schroniska pod Łabskim. Rok temu w tym miejscu trasa prowadziła już na dół, lecz tym razem dołożono jeszcze odcinek w stronę Szrenicy. Cztery godziny biegu stuknęły już dawno temu, energetycznie jechałem na oparach. Wysączyłem resztkę rozwodnionego żelu z buteleczki, zagryzłem kilkoma cukierkami z dekstrozą i wyczekiwałem Mokrej Przełęczy (45.km), gdzie sięgnąłem do plecaka po ostatni awaryjny żel, tym razem z kofeiną na konieczne pobudzenie mięśni.

Na zielonym z Mokrej Przełęczy. Źródło: White Grizzly
Na zielonym z Mokrej Przełęczy. Źródło: White Grizzly
















   Odcinek zielonego szlaku z Mokrej Przełęczy usłany jest kilkoma mostkami ze stopniami. Dobrze, że tempo mojego biegu dalekie było wówczas od galopu, bo dość łatwo tam o wywrotkę. Na trasie wyczekiwało swoich całkiem sporo osób towarzyszących. Ich okrzyki przyspieszały bicie serca i przyjemnie łechtały ego :) Wreszcie ujrzałem Beatę - jej obecność na tym etapie wyczerpania odświeżyła mnie w oka mgnieniu.

Przed Schroniskiem pod Łabskim (47.km). Źródło: Foty Beaty




   Na ostatnim bufecie dostałem cynk o 3 minutach przewagi nad Jackiem. Niby bezpiecznie, bo do mety było już niespełna 5 kilometrów. Zmasakrowane czwórki wołały o litość, jednak dotarło do mnie, że ktoś mógł coś źle usłyszeć i że zwalniając znajdę się w polu widzenia rywala. Ponadto jestem świadomy jakiej klasy biegaczem jest Jacek i że stać go na zniwelowanie nawet tych 3 minut. Leciałem w dół, co rusz burza oklasków, a ja ostro rzeźbię by nie zwalniać na zbiegu poniżej tempa 4/km. Wykalkulowałem sobie, że to będzie wystarczająco szybko by obronić miejsce. Szlak żółty, garbik, zielony, przebiegam pod wyciągiem na Szrenicę. Nawet z krzesełek był doping turystów. Mega! Nerwowo wypatruję początku Puchatka, boję się odwrócić, pytam czy kogoś widać za mną. Nie było nikogo. Nachylenie na stoku narciarskim tylko odrobinę było większe od tego na szlaku przed chwilą, jednak wystarczyło by mięśnie przeszywały setki drobnych igieł. Pokracznie pomykam dalej, wypatruję dolnej stacji kolejki i bramy mety. Wreszcie jest!

Końcóweczka. Źródło: fotomaraton.pl

 Słyszę swoje skandowane imię, przebiegam pierwszą bramę, jeszcze tylko nawrotka, ostatnie 30 metrów podbiegu i upragniona meta. Jacek przybiegł 10minut za mną ...

Źródło: Maraton Karkonoski
   Nie umiem opisać emocji, jakie mi wówczas towarzyszyły. Tego się nie da odtworzyć po kilku dniach. Wygrana w Karkonoskim jest niewątpliwie moim największym biegowym sukcesem. Ciężka i systematyczna praca treningowa popłaca i mobilizuje do kolejnych wyzwań. Nie potrafię na dzisiaj określić się co do swoich dalszych celów. Ciężko byłoby mi raczej mieszkając w centralnej Polsce poświęcić się tylko górskim startom, ale kalendarz biegów górskich zacząłem wnikliwie analizować :)

z Mistrzynią :)

Dekoracja Open
Dekoracja kat. M-30





środa, 5 lipca 2017

Karkonoskie porachunki - cz.1

   Kiedy przed rokiem stawałem na starcie Maratonu Karkonoskiego jako żółtodziób, nie miałem większego respektu dla gór. Na koncie było 10 ulicznych czterdziestek z hakiem, w swoim trailowym debiucie na Wielkiej Pętli Izerskiej zająłem wysokie 5.miejsce - czułem się gotowy na każde górskie wyzwanie. Pyk, pyk, ostry podbieg, karkołomny zbieg, petarda i miejsce w ścisłej czołówce mogliby mi dać właściwie na starcie. Rzeczywistość okazała się brutalna i dostałem bardzo solidnego pstryczka w nos. Umierając na półmetku nie wiem jakim cudem doturlałem się do mety. Zadziałała zapewne konieczność "zaliczenia" biegu ultra dla zdobycia wymaganego kryterium do startu w rumuńskich Fogaraszach. Zmasakrowane czwórki nie pozwalały nawet na delikatne zbiegi, wszystko schodziłem niczym wystrojona modnisia w szpilkach na Giewoncie. Kto chciał mijał mnie jak drzewo, nie było mowy abym z kimkolwiek złapał choć symboliczny kontakt. Z miejsca w pierwszej piątce na kopule Śnieżki zaliczyłem spektakularny spadek na miejsce 21... 
   Słodkie zwycięstwa bywają zgubne, gorzkie porażki mogą okazać się bardzo cenne, o ile wyciągniemy odpowiednie wnioski. Już po kilku tygodniach wiedziałem że muszę wrócić w Karkonosze na swoją małą wendetę.  
   
   Tegoroczny Karkonoski został wydłużony do 52 kilometrów. Swój udział w Wings 4 Life zakończyłem po 53km, także była nawiązka ;-) W połowie maja rozpocząłem przygotowania ukierunkowane pod wyczekiwane góry. Było to 7 ciężkich tygodni, gdzie postawiłem nacisk na siłę biegową i objętość. Na 3 tygodnie przed startem docelowym pojawiłem się w Beskidzie Żywieckim, gdzie kontrolnie miałem się sprawdzić w Biegu po Zdrój na dystansie półmaratonu. Niemal od samego startu prowadziłem, jednak na skutek słabego oznakowania trasy i braku obsługi w newralgicznym miejscu biegu (stromy zbieg w ciemnym lesie po kamieniach) zabłądziłem na 17.km i wydłużyłem swój półmaraton do 29 kilometrów... Długo nie mogłem pogodzić się z tą niesprawiedliwością, jednak w końcu dotarło do mnie że miał być to tylko test i wypadł on wyśmienicie - jest forma, jestem mocny, jestem gotowy do startu w Karkonoszach.

   Do Szklarskiej Poręby zawitaliśmy ze znajomymi dwa dni przed biegiem. Kwaterę wybraliśmy kilkaset metrów od startu/mety - łatwiej będzie się stoczyć :)

Widok z tarasu dzień przed biegiem.


   Prognozy na dzień startu zapowiadały porywisty wiatr nawet do 120 km/h na Śnieżce i możliwe silne opady po południu, przez co Organizator zastrzegł możliwość skrócenia trasy. Decyzja miała być podjęta już w trakcie biegu i nikt nie wiedział na ile kilometrów ten maraton... Kiedy po kilometrowej rozgrzewce poczułem silny ból w krzyżu byłem zdruzgotany. Zamarłem w bezruchu i chciało mi się ryczeć. Delikatnie zrobiłem kilka kroków do przodu, asekuracyjny skłon, na szczęście puściło. Na linii startu dostrzegłem Jacka Sobasa (przed rokiem był trzeci). Nie miałem pojęcia ilu mocnych biegaczy jest zapisanych. Nie było motyli w brzuchu, nie było stresu, po prostu stałem i czekałem.

Koncentracja przed startem. Źródło: UltraLovers.

   Punkt 8 ruszyliśmy "Puchatkiem" w stronę Schroniska pod Łabskim Szczytem. Kilkaset metrów po wbiegnięciu na szlak turystyczny wyprzedziliśmy z Jackiem prowadzącego biegacza i teraz to my nadawaliśmy tempo. 
Spokojnie we dwóch za liderem, w głowie kłębek myśli...

   Uspokoiłem oddech i delikatnie szarpnąłem tempo - po 2,5km od startu wyszedłem na czoło i na wielkim luzie sunąłem do przodu. Wyczekiwałem kiedy doskoczą do mnie kolejni, czy znajdzie się ktoś kto mocno ruszy jeszcze na podbiegu pod Śnieżne Kotły. Czułem się wyśmienicie, o bólu krzyża nie pomyślałem nawet przez moment. Byłem aktualnym liderem prestiżowego biegu górskiego, biegu ultra, biegu o sumie przewyższeń ponad 2200 metrów - ja, chłopak z centralnej Polski :) Tuż przed Schroniskiem pod Łabskim czekała z aparatem ukochana małżonka. Z tonu głosu wywnioskowałem, że jest ... wściekła że już od samego początku się forsuję i prowadzę :D Tempo było jednak naprawdę spokojne - przed rokiem na macie kontrolnej zameldowałem się w tym miejscu ponad minutę szybciej, a warunki termiczne były wówczas znacznie gorsze.

Co ja wyrabiam najlepszego. Źródło: Foty Beaty



   Na pierwszym bufecie (4,5km) wygrzebałem z plecaka silikonowy kubek i po kilku łykach wody zdecydowałem biec dalej trzymając go w dłoni. Przednie kieszenie plecaka miałem zajęte buteleczkami z żelem energetycznym i elektrolitami, a dostęp do kolejnych w moim plecaku wymaga jego zdjęcia. Za schroniskiem zaczęły się schody skalne w stronę grani. Zdecydowałem co 3minuty truchtu robić 15 sekund przerwy na marsz - odrobiłem lekcje i nie cisnąłem nieprzerwanie jak rok wcześniej. 

Podejście w kierunku Śnieżnych Kotłów, marszobieg. Źródło: Biegający Foto.

   Na ostatnich treningach nauczyłem się bardzo szybko utylizować kwas mlekowy i właściwie zaraz za schodami na wypłaszczeniu mogłem wreszcie wejść na wysokie obroty. Minąłem stację przekaźnikową RTV na Śnieżnych Kotłach i sunąłem dalej wciąż wyczekując kiedy dojdzie mnie Jacek, kiedy przegonią mnie inni. Byłem przekonany że to tylko kwestia czasu, reszta rozgrzała się spokojnym początkiem i zaraz zacznie mnie mijać jeden za drugim. Nawet układałem sobie scenariusze, że co by się nie działo, nie podpuszczam się i lecę sam swoim komfortowym tempem...

Zbieg ze Śnieżnych Kotłów w stronę Przełęczy pod Śmielcem. Źródło: fotomaraton.pl

   Pogoda dopisywała, nie padało, mocno nie wiało, momentami nawet łapczywie chłonąłem okiem bajkową scenerię. Minąłem Czeskie i Śląskie Kamienie, odbudowywane po pożarze czeskie schronisko Petrova Bouda i zaczął się nieprzyjemny asfaltowy zbieg w stronę Przełęczy Karkonoskiej. Przed rokiem pędziłem tędy jak szalony dorównując kroku Jackowi, teraz byłem sam, nie wiedziałem co się dzieje za moimi plecami. Aby zminimalizować urazy mięśni zbiegałem delikatnie slalomem - cenna wskazówka zaczerpnięta niegdyś od Jacka Chmiela. Koło 12.km zdałem sobie sprawę że w sumie to warto by coś skubnąć, bo już ponad godzinę tak radośnie pomykam i zapomniałem o odżywianiu w trakcie! Lekko rozwodniony żel energetyczny uspokoił moje sumienie. Zbiegłem na przełęcz, polskie schronisko Odrodzenie zostawiłem z lewej strony, a przy czeskim hotelu Spindlerova Bouda (13,5km) zlokalizowano drugi bufet, na którym przez pomyłkę podstawiłem kubek po izotonik zamiast wody. Elektrolity miałem naszykowane sprawdzone własne, a z punktów odżywczych wolałem brać tylko nieinwazyjną wodę. Uprzedzając fakty napiszę, że obyło się bez sensacji żołądkowych, ale wyczuliło mnie to i przy kolejnych bufetach wypatrywałem jedynie przezroczystych baniaków. Kolejny odcinek szlaku granicznego zaczął się stromym podejściem, gdzie niemal cały czas mocno maszerowałem oszczędzając siły na dalszą część biegu. Gdy wreszcie teren się wypłaszczył niespecjalnie dało się szybciej przebierać nogami. Wąska kamienista ścieżka w kosówce i nieprzyjemne ostrokrawędziste głazy wymagały dużej czujności. Na trasie naliczyłem pięć drewnianych mostków, gdzie mimo dużego rozmiaru buta musiałem uważać by nie wpaść w szczeliny między deskami. Wreszcie na horyzoncie dostrzegłem Śląski Dom i majaczącą w chmurach Śnieżkę. Wciąż nie wiedziałem czy dane nam będzie wspiąć się na nią, a miałem na to wielką ochotę :) Skrócona trasa nie dałaby pełnej satysfakcji.

Równia pod Śnieżką. Źródło: fotomaraton.pl

   Nagle zrobiło się tłoczno. Do szlaku granicznego dołączyła droga z wyciągu krzesełkowego z Karpacza na Kopę i mimo wczesnej pory i niestabilnej pogody duże grupy wędrowców zmierzały ku Śnieżce. Szeroki kamienny dukt zapewniał jednak pełny komfort biegu i kolejną matę kontrolną przebiegłem znów jako lider, wciąż nie wiedząc jak wygląda sytuacja za moimi plecami. 

Punkt kontrolny przy spalonej strażnicy (22.km). Źródło: Maraton Karkonoski.


   Na kolejnym bufecie nikt nie oznajmił, żebym miał zawracać - droga na Śnieżkę była zatem otwarta :) Wiedząc że przede mną 200 metrów w pionie, i że za niespełna 3km znowu będę przy tym samym bufecie, nie było sensu nabierać wody do butelki. Trasa pod górę została poprowadzona zakosami po łańcuchach, a na dół wiodła okrężną Drogą Jubileuszową. 



   Podejście pod najwyższy szczyt Karkonoszy okazało się zaskakująco lekkie, momentami nawet pozwoliłem sobie na delikatny trucht. Przed rokiem po wdrapaniu się na Śnieżkę, na którym za punkt honoru postawiłem sobie nie dać się doścignąć Austriakowi (biegliśmy z nim przez moment we trzech z Jackiem), ścięło mnie z nóg. Przez moment nie byłem w stanie nawet iść, a gdy ruszyłem łagodnym zbiegiem w stronę Kopy zaliczyłem nawet wywrotkę. Tym razem dostojnym krokiem, znów slalomem jak z Petrovej Boudy, dobiegłem do bufetu przy Śląskim Domu, dopełniłem butelkę i pierwszy raz tego dnia dostałem cynk "nadbiega kolejny". Pomyślałem: OK - żarty się skończyły. Dali się wyszaleć amatorowi, teraz mu pokażą jak się przyspiesza za półmetkiem ultra.
   Między Śląskim Domem a spaloną strażnicą mijałem się z wolniejszymi biegaczami, niemal wszyscy dopytywali czy jest Śnieżka. Padło jednak dodatkowe pytanie "czy wracamy tą samą drogą" - zdębiałem... Na bufecie skrupulatnie dopytywałem w jaki kolor szlaku mam zbiegać w stronę Karpacza na dodatkową pętelkę - wyraźnie usłyszałem "leć niebieskim drogą transportową, dalej cię pokierują". Czyżbym coś przegapił? Bolesne wspomnienie z Biegu po Zdrój odżyło, wygrzebałem mapę z kieszonki i głęboko odetchnąłem. Już zaraz odbiłem w niebieski i z pułapu ponad 1400m npm, mijając Strzechę Akademicką, zbiegłem poniżej 1100m npm., tylko po to by przy ruinach Schroniska Bronisława Czecha odzyskać wysokość żmudnym 2-kilometrowym zielonym szlakiem na Słoneczniki. Wspinaczkę pokonałem głównie szybkim marszem, a gdy tylko słyszałem za sobą głośny oddech zdobywałem się na kilkadziesiąt metrów truchtu. Nie wiedziałem ani kto za mną podąża, ani nawet nie miałem pewności czy te odgłosy nie są efektem mojej wyobraźni. Postanowiłem nie odwracać się ani razu - to oznaka słabości, a ja pierwszy raz tego dnia zacząłem realnie myśleć o zwycięstwie.