czwartek, 11 maja 2017

Wings for Life, część 1

   Decyzja o starcie była całkowicie spontaniczna. Surfując w sieci trafiłem na reklamę imprezy, do której zawsze byłem sceptycznie nastawiony i pomyślałem że w sumie czemu by nie spróbować swoich sił na dystansie ultra – będzie to przy okazji świetny test mięśniowej wytrzymałości przed planowanym już od dawna Maratonem Karkonoskim… Docelowym startem wiosennym był maraton w Gdańsku. Cztery tygodnie przerwy przed Wingsem wydawały się rozsądnym posunięciem. Niestety na skutek problemów zdrowotnych nie ukończyłem startu nad morzem (zszedłem z trasy na 16.km) i po dwóch tygodniach czekała mnie „poprawka” na własnych śmieciach w Łodzi. Zacząłem się wówczas poważnie zastanawiać czy nie potraktować jednak Wingsa towarzysko, bo w końcu na pewno nie zdążę się zregenerować w tak krótkim czasie. Znakomite samopoczucie po łódzkim maratonie zadecydowało, że jednak powalczę i za cel wyznaczyłem sobie barierę 60km (tempo 4:05/km).
   Tydzień przed startem wykonałem ostatni długi trening – półmaraton w tempie 4:10 i było to w dzień po krosowej mocnej dziesiątce. Pozostało mi tylko wyczekiwać swojego oficjalnego debiutu na asfaltowym ultra. Mocno zredukowałem objętość i do niedzieli miałem na liczniku raptem 42km z dwoma dniami wolnymi.
   Do Poznania wybrałem się busem z wesołą ekipą EVErRUN i Przyjaciele. Krótka rozgrzewka – wolne 1,5km truchtu, trochę gimnastyki, żel energetyczny, dwa rytmy z odnalezionym w tłumie kolegą Jankiem z Łodzi (z którym planowaliśmy wspólny początek) i spokojnym krokiem udaliśmy się na start. Tam miła pogawędka z ultrasem Pawłem Kaszycą i góralem Kamilem Leśniakiem. Przed sobą dojrzałem „chłopaków z Psiego Pola” (jak sami o sobie mówią), czyli Andrzeja Witka i Grześka Gronostaja. Chłopaki przed dwoma tygodniami potwierdzili wysoką formę i zanotowali kolejny maratoński występ poniżej 2:30. Punkt 13 nasz mistrz Adam Małysz klaksonem auta dał nam znak do startu.
   Z Jankiem byliśmy umówieni na tempomat 4:00 w początkowej nieustalonej fazie biegu :) Mimo solidnie zaciągniętego hamulca cały czas wychodziło nieznacznie szybciej. Nie traktowaliśmy jednak biegu wybitnie poważnie, a bardziej traktowaliśmy go jako zabawę i okazję do rozmowy. W trakcie pierwszych kilkunastu kilometrów wymieniliśmy więcej zdań, niż przez kilka lat w Łodzi ;-) 


Pierwsze 10km stuknęło po 39:19 (3:56/km), cały czas biegliśmy w towarzystwie Andrzeja i Grześka i powoli zbliżaliśmy się do prowadzącej kobiety. Strategia odżywiania przewidywała że od 20.km co dziesięć będę przyjmował jeden żel, a od 30.minuty co kwadrans 1 pastylkę Dextro. Zajęty rozmową pierwszą pastylkę przyjąłem dopiero po 45.minucie i chwilę później wysunęliśmy się z Jaśkiem na prowadzenie. Przed nami biegła Joasia Zakrzewski (zwyciężczyni) i towarzyszyła jej obstawa na motorze z kamerą. Przyjemnie było ogrzać się nieco w jej cieniu i tak trafiło nam się nasze 5 minut „fejmu” ;-) Około 16km na jednym z długich podbiegów chłopaki z PP wraz z Kamilem znowu byli koło nas – widać było że są na spokojnym rozbieganiu i utrzymują stałe tempo niezależnie od profilu trasy. Druga dziesiątka zajęła mi 39:38 (3:58/km) i wciąż biegłem na sporym komforcie. Wmusiłem w siebie pierwszy żel i dalej klepałem swoje. Przy jednym z lasów toy-toi Jasiek odpadł niestety z naszej grupki. Po kilku minutach dołączył do nas Kamil Kunert (2:37 w Gdańsku). Nie spodziewał się takiego fajnego „pociągu” i zaczął nieco szybciej, ale dzięki krótkiej przerwie na sikanie zaraz go skleiliśmy. Tymczasem i mój pęcherz coraz głośniej dopominał się odkręcenia kurka…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz