środa, 13 września 2023

Moje GSB

Wtorek, 29.sierpnia

 
    Po nieprzespanej nocy i wciąż utrzymującym się silnym bólu głowy próbuję zjeść wczorajszą bułkę, chociaż kęs. Z trudem udaje mi się przełknąć. Plecak spakowany, dzwoneczek odstraszający niedźwiedzie przytroczony, Jurek gotowy do wyjazdu, ruszamy. Chwilę przed 4 w całkowitych ciemnościach staję na początku 500-kilometrowego czerwonego szlaku we wsi Wołosate. Przebieg Głównego Szlaku Beskidzkiego zaprojektowany został w okresie międzywojennym przez propagatora turystyki pieszej, Kazimierza Sosnowskiego. Przede mną kolejno Bieszczady, Beskid Niski, Sądecki, Gorce, Beskid Żywiecki i Śląski. Ponad 22 kilometry wysokości do pokonania i ambitny plan ukończenia szlaku poniżej 110 godzin (niecałe 5 dób).
 

   Asfaltowa niepozorna rozbiegówka szybko ustępuje miejsca drodze szutrowej, by na graniczącej z Ukrainą Przełęczy Bukowskiej odbić już w górzysty teren na masyw Halicza. Na pierwszych kilometrach towarzyszy mi klubowy kolega Jurek. To na jego barkach spoczywać ma karmienie mnie i wszelka logistyczna pomoc związana z meldowaniem na kolejnych skrzętnie zaplanowanych noclegach. Malowniczy wschód słońca zwabił na szlak złaknioną intymnego obcowania z naturą parę.
- Pijesz? Pij Mauro, zjedz coś.
- Nie jestem w stanie, wciąż mnie skręca..
 

 
    Mijamy Przełęcz pod Tarnicą i już przy dziennym świetle nieco asekuracyjnie zbiegamy po niewygodnych, obitych drewnianymi progami, skalnych stopniach. Na dole w Ustrzykach Górnych oddaje Jurkowi czołówkę, zahaczam o sklep aby kupić colę, która zwykle pomaga w problemach żołądkowych. Jest jednak kilka minut za wcześnie i zniesmaczony rozpoczynam wspinaczkę na Połoninę Caryńską. Mimo fatalnego samopoczucia i teoretycznych braków w glikogenie droga pod górę mija błyskawicznie – adrenalina swoje robi. Przed końcem grzbietu dostrzegam w oddali budynek niedawno wyremontowanej Chatki Puchatka. Trzeba tylko zeskoczyć z pierwszej połoniny i wdrapać się na kolejną, Wetlińską. Jest dopiero po ósmej, a słońce już daje się we znaki. Zapowiada się dość ciepły dzień. Pół litra coli ze schroniska momentalnie dodaje mi energii i pierwszy raz tego dnia odczuwam ekscytację trwającą szaloną przygodą.
    We wsi Smerek pod sklepem czeka już mój kompan. Podmieniamy flaski (gumowe bidony) na pełne, po czym pod prąd obecną trasą Biegu Rzeźnika ruszam przez Fereczatą w stronę szlaku granicznego ze Słowacją na Okrąglik. Kawałek dalej zbiegając już do Cisnej w końcu nabieram apetytu i otwieram paczkę kabanosów. Mięsa nie jem od 5 lat, ale roślinne zamienniki są również smaczne i pożywne. Cisna wita mnie upałem, jest już po południu. O suchym pysku wpadam do sklepu na zimnego Ducha Sanu bez procentów. Jeszcze tylko krótkie asfaltowe podejście i melduję się na obiedzie w Bacówce pod Honem. Grzybowa, kawa, nowe flaski i oznajmiam Jurkowi że dziś kończę w Komańczy – 25km wcześniej niż planowaliśmy. Za szczytem Jawornego wkraczam w drugi (po Haliczu) odcinek lubiany przez niedźwiedzie. Dobitnie świadczą o tym dziesiątki misiowych placków bezczelnie suszących się centralnie na szlaku. Po niespełna 20km mam już niemal suche bidony, temperatura swoje zrobiła. Dobrze że udaje mi się spotkać na tym słabo uczęszczanym odcinku troje piechurów kończących już niebawem swoje GSB, którzy bez wahania ratują mnie z opresji.
    Drepczę dalej wciąż trasą Biegu Rzeźnika, mijam Jeziorko Duszatyńskie gdzie jeszcze kwartał wcześniej przez krótką chwilę byliśmy z Andźką liderami wyścigu (po nadróbce kilometra przez męską czołówkę zawodów). Łapię szuter pod butem i niemrawo marszotruchtem zmierzam w stronę dzisiejszej mety. Wtem zegarek sygnalizuje mi zejście z kursu, bo jak się okazało istnieje jednak kilka rozbieżności w przebiegu doskonale mi znanej trasy Rzeźnika i szlaku czerwonego. Cofam się kawałek i zbaczam w wąską ścieżkę przy potoku Olchowaty. W Duszatynie kolejny raz korzystam z dobrego serca napotkanych turystów i napojony ruszam przez Prełuki do stromego odbicia w prawo w las. W tym momencie w oddali zaczyna mruczeć burza, a z nieba kapie lekki deszczyk. Niebawem wybiegam z lasu na szutrową drogę, nie widzę żadnych oznakowań, a wgrana w zegarek trasa ewidentnie każe mi zmierzać prosto. Tylko że nie ma tam nawet odrobiny ścieżki. Wyciągam telefon, w kilku aplikacjach mapowych próbuję rozwiązać zaistniały problem, jednak nigdzie nie widzę nawet tej szutrowej drogi! Musi być dość świeża. Padać zaczyna coraz mocniej, więc nie widząc sensowniejszego rozwiązania skręcam w lewo i nieco na przełaj dobiegam do Komańczy. Tu zaraz mijam pustą tym razem polankę, która tętni życiem jedynie pod koniec października w strefie mety biegowego festiwalu Łemkowyna.
    Na noclegu melduję się po 97km. Zważywszy na okoliczności jestem bardzo zadowolony że w ogóle ruszyłem tego dnia, choć może rozsądniejszym byłoby przełożyć całość projektu o 1 dzień? Ryż z cukinią znika błyskawicznie, ustalamy z Jurkiem plan na kolejny dzień i odpływam błyskawicznie w objęciach Morfeusza. 
 
* * *
 
Środa, 30.sierpnia
 
    No ładnie, ja pospałem a zegarek miał chyba zespół niespokojnych nóg. Nie wyłączyłem mu satelitów i leżąc przy oknie nabił ponad 10km – najwidoczniej było mu krótko wczoraj… Dzień zaczynam ponownie z Jurkiem, jest 6 rano. Chłodno, delikatnie zacina deszczyk, czyli moje idealne warunki do brykania. Czemu wczoraj tak nie mogło być? Długo zastanawiałem się wczoraj nad miejscem kolejnego noclegu i jednak nie chciałem po zmroku błądzić w barciańskich błotnych gęstwinach. Zmuszony jestem kończyć drugi dzień już w Kątach po 77km. Tym samym wiem już teraz że plan 110 godzin będzie niemożliwy do realizacji. Nie zaprzątam sobie jednak tym głowy i chłonę dziką przyrodę Beskidu Niskiego wszystkimi zmysłami. Za Wahalowskim Wierchem przegapiamy zakręt w lewo, tym razem powrót 100m na delikatnym nachyleniu nie będzie jeszcze frustrujący. Chwilę przed Przybyszowem Jurek zawraca na kwaterę, aby nas spakować i ruszyć w stronę umówionego miejsca obiadu.
    Podejście pod Tokarnię dłuży się w nieskończoność, dobrze że noga ma tu solidną przyczepność bo błotniste rewiry dopiero przede mną. Dotarcie do Puław zajmuje mi 3,5 godziny, a to tutaj miałem zaplanowany pierwszy nocleg. Chłodno analizuję sytuację i wychodzi mi że wczoraj zajęłoby mi to z godzinę dłużej i zważywszy na moje ówczesne samopoczucie kolokwialnie mówiąc zajechałbym się już pierwszego dnia. Blisko 7 kilometrów asfaltu do bazy namiotowej w Wisłoczku pokonuję biegiem – odcinek beznadziejnie brzydki, ale takie również będą się trafiać. Chwilę oddechu łapię przy ognisku, otworzone właśnie kabanosy zapijam przepyszną zimną studzienną wodą i ucinam krótką pogawędkę z gośćmi bazy.
    Po minięciu uzdrowisk Rymanowa i Iwonicza wybiegam w Lubatowej na umówiony obiad. Szef kuchni zmajstrował dziś pomidorowego Vifona – nie jadłem takiego wynalazku od przeszło 20 lat, tym razem wsuwam aż mi się uszy trzęsą. Cergowa ze swoimi fragmentami ścianek podejściowych jest solidnym wyzwaniem i momentami wchodzę nań na czterech kończynach. Przy wieży widokowej nawet się nie zatrzymuję, od razu lecę dalej jakby jutra miało nie być. Pustelnia św. Jana z Dukli zapewnia mi orzeźwienie głębinową wodą. Godzinę później kolejny raz przegapiam szlak i nadrabiam 200metrów asfaltu w Chyrowej. Jeszcze tylko cerkiew i docieram do początku podejścia łąką w stronę Polany. To tutaj przed rokiem biegnąc w drugą stronę zakończyły się moje wojaże po GSB…
    Chcąc zająć czymś głowę bawię się w kalkulacje jakim tempem muszę się poruszać aby zdążyć na nocleg w Kątach przed zakładaną godziną 18. Co rusz, gdy wydaje mi się że już teraz z pewnością zdążę, wyrasta przede mną kolejna hopka do pokonania. Z Góry Grzywackiej atakuje mnie przerażająca czerń nadchodzącej burzy. Błyska, grzmi w oddali i tym bardziej cieszę się że nie muszę dziś zasuwać aż do Wołowca niemal 30km dalej. Ciepły prysznic, smaczna miska i wygodne łóżko w pokoju ze „skitranym” przez Jurka wentylatorem szybko kołysze mnie do snu. Założenia czasowe zmieniam na 130 godzin, co wydaje mi się wówczas niezagrożone i pozwalające ukończyć szlak bez zarywania nocek.
 
* * * 
 
Czwartek, 31.sierpnia
 
    Wstaję chwilę przed budzikiem, za oknem ciemno, właśnie zaczęło lekko padać. Punkt 5 rano ruszamy we dwóch z najniżej położonego punktu na całym szlaku. Deszcz wzmaga na sile, jednak nie ubieramy kurtek bo zaraz czeka nas podejście na Kamień. Po 6 kilometrach, na Przełęczy Hałbowskiej, Jurek odbija w asfaltową drogę w stronę opuszczonej chwilę temu przez nas kwatery, a ja zagłębiam się w serce Magurskiego Parku Narodowego. Mijam dwie wiaty chroniące wciąż śpiących piechurów, ruszam ostro pod górę na Kolanin. Doskonale znam tu każdy kilometr szlaku, połykam przestrzeń uciekając przed wychładzającym deszczem. Kilka miesięcy temu przebieg GSB powrócił do starego przebiegu i już zaraz brodzę po łydki w błocie przed bacówką w Bartnem. Mijam zabudowania wsi Wołowiec, czyszczę buty kilkukrotnie przelatując przez potok Jasionka. Chwilę za Popowymi Wierchami na stromym zejściu do Zdyni spotykam pierwszego turystę – dopiero po 5 godzinach od startu. Dzikość Beskidu Niskiego zwłaszcza w taką pogodę doprawdy jest ujmująca.
    Wydzwaniam Jurka aby uprzedzić go że na obiedzie w Regietowie będę wcześniej niż zakładałem, nie sądziłem że korzystając z mojej ulubionej deszczowej pogody aż tak żwawo będę się przemieszczał. Słysząc konsternację po drugiej stronie telefonu momentalnie zmieniam miejsce spotkania na Hańczową. Zapycham się drożdżówką ze sklepu i ruszam na dwie niewielkie ale wymagające górki – Rotundę i Kozie Żebro. Tuż za nimi czeka mnie prawdziwa uczta i z nieskrywaną radością wcinam zupę pomidorową w wakacyjnej wariacji a’la Jurek del amore.
   Mija kolejne 15 kilometrów, skręcam z asfaltowej drogi w Mochnaczce Niżnej i wlatuję do rwącego strumienia z wodą powyżej kolan. Wiem że to ostatnie brodzenie na trasie, wkraczam bowiem w Beskid Sądecki. Na krynickim deptaku czeka na mnie kolejny posiłek, zmieniam też buty na suche, a wysłużona, podziurawiona i ubłocona para ląduje planowo w śmietniku. Analizując trasę wiem że ze szczytu Jaworzyny muszę zbiec w stronę schroniska (nadrabiając nieco dystansu i pionu), trwa tam budowa kolejki krzesełkowej. Zanim odnajdę obejście czeka mnie jeszcze dość sensacyjne spotkania z wujostwem z Poznania – bardzo nieoczekiwana i kompletnie nieplanowana sytuacja, aż głupio było szybko się ulatniać ale dzień coraz krótszy, a przede mną cały grzbiet Jaworzyny, aż do Rytra.
    Chwilę za Halą Łabowską wyciągam z plecaka czołówkę, wiem bowiem że ostatnie kilometry przyjdzie mi pokonywać po zmroku. Coś mnie podkusiło aby sprawdzić czy wszystko z nią w porządku i muszę przyznać że miałem bardzo dobre przeczucie. Minuta świecenia i pojawia się migające ostrzeżenie o niskim poziomie baterii. Tak to jest jak zapasowe wyciąga się z otwartego opakowania, do którego zapewne musiały trafić nie będąc już pierwszej świeżości. Na kłopoty Jureczek i po szybkim telefonie zbawca rusza z Rytra pod prąd z odsieczą. Chcąc skrócić czas biegu po zmroku i tym samym przyspieszyć porę nocnej regeneracji lekko szarpię tempo. Na jednym ze zbiegów czuję delikatne ukłucie w łydce, jeszcze nie przypuszczam co mnie czeka już niebawem. Trzeci dzień kończę po 103 kilometrach, przede mną tylko wspinaczka na trzecie piętro kwatery. 
 
* * * 

Piątek 1.września
 
    Tym razem ruszam samotnie. Plan zakłada dotarcie do Wysokiej przed Jordanowem. Szlak wzbija się ku górze, raz mocniej, raz łagodniej. Co się da podbiegam, ale również sporo idę oszczędzając siły na kolejne dni. Mijam Kordowiec, Niemcową, Wielki Rogacz, gdzieś przed Radziejową przystaję na chwilę zadumy nad majestatem piętrzących się tuż obok Tatr. Docieram pod schronisko na Przehybie, wiem że do ustawionego w Krościenku bufetu dotrę szybciej niż planowałem.
   Wtem pierwsze strome zejście w stronę Dzwonkówki wywołuje ostry przeszywający ból z boku kolana, przystaję, próbuję rozmasować. Jest tylko gorzej.. Gdy tylko się wypłaszcza próbuję wrócić do truchtu, dalej boli. Jest źle, a przede mną jeszcze ponad 200km. Wpadam w lekką panikę, nie wiem co robić więc idę odciążając lewą nogę wykorzystując ku temu kije. Po blisko 2 godzinach takiego kuśtykania docieram do pierwszych zabudowań w Krościenku, składam kije pierwszy raz od wtorku i zrezygnowany szuram nogami ze spuszczoną głową. Nie wyobrażam sobie opcji aby ten ból nagle zniknął, a nie mam czasu na dodatkowe 3dni maszerowania do mety. To koniec, drugi raz szlak mnie pokonał i więcej tu nie wrócę.
    Bufet czeka jakby nigdy nic tuż przy Dunajcu. Nie mówię Jurkowi od razu że decyzja już podjęta, uzupełniam kalorie i odwlekam podzielenie się słowami, których ten pewnie się spodziewa. Mamy w Szakalach fizjoterapeutę Maćka, z którym właśnie udało się połączyć na video-rozmowę. Mówię co i jak, pokazuję dokładnie w którym miejscu. Po 20 minutach realizacji jego wytycznych z dogrzaniem mięśnia łydki, rozmasowaniem i manualną trakcją w miejscu bólu zaskakuję sam siebie i mówię że spróbuję. Jakoś wdrapię się na ten Lubań, a do zmroku na pewno dotrę na Przełęcz Knurowską, nawet z bólem. Tak w sumie to przeciągam w czasie decyzję o rezygnacji, bo nie wierzę że się jeszcze pozbieram.
   Kiedy zaraz za bufetem udaje mi się bezboleśnie truchtać z jednej strony nie dowierzam jakim cudem, ale z drugiej tylko wyczekuję kiedy ból powróci. Podejście na Lubań jest wymagające, dziś znowu jest ciepło co nie ułatwia zadania. Na stromym zejściu spod wieży po „porozrzucanych” chaotycznie kamolach (wyjątkowo perfidny odcinek) idę możliwie ostrożnie aby nie nadwyrężać łydki. Wreszcie robi się płasko i przede mną 13 kilometrów do przełęczy z tendencją lekko w dół. Gdy po kilkunastu minutach udaje mi się powrócić w tryb dłuższych truchtów przerywanych jedynie na ominięcie kilku stromych hopek, czy też błotnistych rozlewisk, wraca we mnie wiara że jeszcze uratuje ten projekt.
- Jak jest Mauro?
- Git, daj mi jeść i napieram dalej!
    Ustalamy, że ma szukać noclegu w Rabce i gdy tylko się zakwateruje wybiegnie w moją stronę. Tym razem mam już w plecaku sprawną inną czołówkę. Nie mija 40minut gdy na potwornie stronnym odcinku słyszę sygnał z zegarka o zejściu z kursu. Siarczyście przeklinam i powoli zawracam tym razem ostro w dół. No fajny ten pożyczony od Mariusza zegarek z kapitalną baterią, ale zdecydowanie za późno reaguje przy zejściach z trasy. Na Turbacz docieram po godzinie 18, ponownie zaostrzył się ból łydki i zejście na Stare Wierchy zajmuje mi więcej czasu niż sądziłem. Nie wiem co będzie jutro, nie zastanawiam się nad tym, liczą się tylko najbliższe kilometry i ta myśl będzie mi już przyświecała do końca mojego GSB. 
 
 
    W asyście Jurka kończę marszem dzień na kwaterze przy parku w Rabce po 79 kilometrach. Do mety zostaje 150km, na co mam 2 dni. Byle do Babiej, a dalej to już z górki, już będzie pachnieć Ustroniem… 
 
* * * 

Sobota, 2.września
 
    Plan minimum na dotarcie do Korbielowa (Przełęcz Glinne), jeśli dobrze by się leciało próbuję cisnąć aż do Węgierskiej Górki. Głębsze pochylenie się nad urazem poprzez rozluźnienie mięśni na wałku do masażu, rozbicie ich wibracyjnym pistoletem i podklejenie łydki taśmą kinezjologiczną ma mi dziś zapewnić komfort. Nie dowierzam, ale pierwsze kilometry z Rabki zlatują bezboleśnie. Tuż za przecięciem trasy S7, jeszcze przed Skawą, kolejny raz nadrabiam kilkaset metrów. Krzyczę sam do siebie że już muszę naprawdę się skoncentrować - nie bujać w obłokach, tylko pełne skupienie nad trasą. W Jordanowie po 16km wsuwam drugie śniadanie, uzupełniam bidony i po kopniaku w tyłek od Jurka ruszam dalej. Uraz jest wyraźnie stłumiony, ale co jakiś czas wymusza przejście do marszu. Ważne że względnie płaski odcinek pozwolił mi naprawdę żwawo przedostać się do Bystrej Podhalańskiej, skąd czeka mnie 900 metrów wspinaczki na Policę za Halą Łabowską.
    Ciągnie mi się ten fragment straszliwie, nie sprawdziłem zawczasu jaką ma długość i gdy za kolejnymi zakrętami jestem już pewien że wbiegnę na halę, szlak nieustannie raczy mnie swoim leśnym jestestwem. Wreszcie w gęstwiejącej złowrogo mgle dostrzegam trochę przestrzeni i przy akompaniamencie nasilających się chwilowo kropel deszczu docieram pod schronisko. Szacuję godzinę przybycia na planowany obiad na Przełęczy Krowiarki i nakręciwszy sam na siebie bat ruszam energicznie dalej. Po trzynastej melduję na parkingu pod Babią Górą. Dziś zupę upolował mi wujek Jurka, który dołączył do nas w piątek po południu. Zważywszy na czas trwania całego projektu i mój tlący się uraz biegnie się zadziwiająco przyjemnie. Optymistycznie ustalam aby chłopaki szukali noclegu w Węgierskiej Górce, ale proszę o towarzystwo od Korbielowa.
    Posilony i zagrzany do dalszej walki mocno zaczynam wspinaczkę zatłoczonym podejściem na najwyższy szczyt całego GSB, na nazywaną Matką Niepogód – Babią Górę. Przez dobry kwadrans towarzyszy mi biegacz z Rzeszowa, robiący akurat trening w tych okolicach, a gadka szmatka umila wędrówkę. Zastanawiam się jak bardzo wieje powyżej granicy lasu. Widzę schodzących ludzi zarówno w kurtkach, jak i podobnie do mnie ubranych na krótko. Tym razem Babia jest wyjątkowo łaskawa, jednak wiem że długa droga jeszcze przede mną i tylko przelatuję przez wierzchołek do zejścia w kierunku Przełęczy Brona i Schroniska Markowe Szczawiny. Chwila oddechu na dole, długa kolejka do bufetu nie zachęca do zamówienia naleśników, więc raczę się kabanosami. Kilkanaście minut dalej zegarek odliczający mi dystans do mety wreszcie schodzi poniżej 100km. Dla uczczenia tego momentu zatrzymuję się na kilka zdjęć nienaturalnie wyginając się gdzieś przy oznakowaniu szlaku. 
 

    Chowam telefon, chcę biec dalej ale łydkę rozrywa mi przeszywający ból. Zagryzam zęby, jestem wściekły na siebie za ten kompletnie niepotrzebny postój i nie wiem co dalej robić. Nawet wolny marsz po płaskim terenie jest w tej chwili niemożliwy. Delikatnie rozmasowuję nogę, lekko się rozciągam i kuśtykając kroczę dalej podpierając się obydwoma kijkami. Jest po piętnastej, do najbliższego punktu z możliwym dojazdem samochodem blisko 20 kilometrów. Nie mam ze sobą czołówki, bo od Korbielowa miał mi towarzyszyć Jurek. Chłodna analiza faktów i wiem że zaraz będę go musiał wydzwonić. Po dzikich tłumach w bezpośrednim otoczeniu Babiej Góry nie ma już śladu, dziki to jest teraz szlak graniczny i ciężko tu spotkać kogokolwiek. Ze szczytu Mędralowej informuję niezawodny support o swojej sytuacji i że nie ma najmniejszych szans że dotrę dziś aż do Węgierskiej Górki. A chłopaki właśnie tam się zakwaterowali, także nie chcąc komplikować sprawy decyduję że z Korbielowa Jurek ruszy w moją stronę i gdy razem doczłapiemy do samochodu zjedziemy na nocleg te 40minut drogi.
    Szlak graniczny w kilku miejscach daje alternatywne drogi, mocno rozjeżdżone przez quady, niemal zawsze srogo błotniste. Na 4 kilometry przed Korbielowem w jednym takim miejscu ja wybieram wariant prawy, a podążający z przeciwnej strony Jurek lewy i tylko słysząc delikatny szmer zza zarośli intuicja podpowiada mi aby zastukać głośno kijami. Nie myliłem się i już po chwili dzielę się z towarzyszem swoimi przemyśleniami z ostatnich godzin. Niby byłem w stanie powrócić do truchtomarszu, momentami nawet bezbolesnego, jednak w każdej chwili sytuacja paraliżu jaki spotkał mnie za Markowymi Szczawinami mogła powrócić. A wtedy z pewnością nie dotarłbym do Węgierskiej nawet do 3 w nocy, a zmuszenie się do wysiłku kolejnego dnia nie byłoby raczej realne. W efekcie tuż po zachodzie słońca, bez konieczności odpalania czołówek, wsiadamy do auta i ruszamy na nocleg. Sobotę kończę po 70km, a do mety ostatniego dnia zostaje mi już tylko 82. Wiem że nie zejdę poniżej 130 godzin (ten termin minie o godzinie 14), ale wiem że wyspany skończę to nawet jakbym większość odcinka musiał iść. I tylko to się teraz liczy – zakończyć swoje GSB w stanie trzeźwej świadomości, przy zachowaniu resztek mechanizmów samoobronnych przed pogłębianiem tajemniczego urazu.
 
* * * 
 
Niedziela, 3.września
 
    Jest 4:15 rano, podwieziony na Przełęcz Glinne przez wujka Jurka ruszam w stronę misiowej Hali Miziowej. Na tą okoliczność kolejny raz melodyjnie brzdąkam małym dzwoneczkiem przytroczonym do plecaka. W niespełna godzinę docieram do wciąż skąpanego w ciemnościach schroniska. Mam tu nieco problemów nawigacyjnych i wpadam na pomysł by w tym gąszczu ścieżek kierować się idealnie na azymut wskazywany przez tabliczki szlakowe. Z nogą jest średnio, ale stabilnie, więc co się da to podbiegam, a na stromych podejściach mocno pracuję na kijach. Mijam kolejne schronisko Rysianka, gdzie wstający dzień wywabił z namiotów turystów. Zaskakująco szybko minął mi ten odcinek, w pamięci miałem zapis sprzed roku błotnych rozlewisk, i jakoś dłużej nam to zajęło wówczas czasu. Przez moment rodzi się myśl, że może jakiś skrót znalazłem, albo co gorsze przespałem kawałek w marszu. Przede mną dwie stacje turystyczne Słowianka i Abrahamów i jeszcze przed godziną 9 docieram do asfaltu w Żabnicy. Po drobnej zmianie przebiegu szlaku należy obecnie odbić w prawo nadkładając nieco drogi, dzięki czemu omijam nieprzyjemny ruchliwy odcinek wioski. Od dobrych kilku kilometrów zastanawiam się w którą stronę zmierza złowrogo błyskająca nad Beskidem Małym burza.
   Jajecznica z termosu na schodach jakiejś rudery tuż przy kładce nad Sołą w Węgierskiej Górce wchodzi wybornie. Przede mną odcinek, który powinienem znać wyśmienicie – kwartał wcześniej robiłem stąd rekonesans końcówki GSB w towarzystwie Andźki. Ruszam szybkim krokiem dając sobie czas na ułożenie się śniadania w żołądku, zaraz ma do mnie dołączyć Jurek który kończy pakować ekwipunek. Zaczyna padać na tyle solidnie, że wyciągam z plecaka kurtkę. Jest nieprzyjemnie, ale do przodu krok za krokiem ciągnie mnie świadomość że już tak niedaleko.
- Mam cię!
- Już się bałem że pobłądziłeś.
 
 
   Deszcz ustaje, ale gęste chmury nie rokują jakichkolwiek widoków ze szczytu Baraniej Góry. Nie mylimy się, ale symboliczne wspólne zdjęcie mimo wszystko wpada do naszej kolekcji. Zejście do Schroniska Przysłop po drobnych skałkach chaotycznie wyścielających szlak wymaga sporo koncentracji, więc z pokorą pokonujemy ten fragment. Jeszcze tylko ostatnie podmokłości między Stecówką i Szarculą i nagle słychać znajome wycie. To klubowi koledzy z Szakali sprawili mi niesamowitą niespodziankę i dołączyli do nas na końcowe 30 kilometrów szlaku. Z późniejszych rozmów dowiem się że wyglądałem wówczas fatalnie i byli poważnie zaniepokojeni moim stanem. Bagietki z żółtym serem z żurawiną, pół litra energetyka i jestem gotów lecieć dalej. Żegnam się z Jurkiem i ruszamy w stronę Kiczorów z Miśkiem i Adrianem.
    Wspaniale jest poczuć świeżą szakalową krew, posłuchać historii o kończącym się właśnie alpejskim festiwalu UTMB. Sam też dzielę się swoimi przygodami i czas zlatuje nam błyskawicznie. Kawałek za Stożkiem proszę jednego z towarzyszy o zorganizowanie zimnego piwka w kolejnym schronisku w Soszowie. Napojeni z animuszem ruszamy na przedostatnie strome podejście – południowym zboczem na Czantorię. Kawałek niżej przy górnej stacji kolejki czeka już Szakal Piotrek, który dołącza do naszej ekipy. Doprawdy piękny odcinek sobie wybrał: stromą wspinaczkę od miasta, nawrotka i od razu ostro w dół. Chyba nie do końca wiedział jaki to ma profil 😊Ból w łydce nasila się, ale na wszystko mój zespół jest przygotowany i już zaraz naklejamy na mięsień mocno rozgrzewający plaster, który dociskamy jeszcze bandażem. Piecze konkretnie, schodzimy, grawitacja swoje robi. Na dole nie patrząc nawet na zegarek prowadzę chłopaków przez Ustroń Polanę w kierunku podejścia na Równicę. Entuzjazm powraca, momentami nawet zawadiacko przyspieszam, humory wszystkim dopisują. Ostatni szczyt zdobyty, dwadzieścia dwa kilometry wzniosu za mną, będzie już tylko w dół. 
   Na samą końcówkę dobiega pod prąd Jurek. Mimo zmęczenia trudem ostatnich dni nie mógł odpuścić sobie przyjemności towarzyszenia pomarańczowej watasze – to bardzo miłe widzieć jakie więzi wyzwala wspólna pasja. Wybiegamy z lasu, słońce właśnie zachodzi, los dokłada nam jeszcze zamknięte rogatki na przejeździe kolejowym dosłownie tuż przed samą metą. Pokornie czekamy i już za moment symbolicznym klepnięciem w czerwoną kropkę zamykam swój projekt. Dobę później niż zakładałem, ale mając na uwadze mój stan w pierwszym dniu oraz mocno wyhamowującą kontuzję już po 300 kilometrach, spełniony zatrzymuję zegarek po 135 godzinach.
 
Szakalowi Jurkowi za nieocenione wsparcie przez 6 dni gromkie 100 lat!
Za film z końcowych 30km szlaku dziękuję Miśkowi, gorąco polecam jego kanał na Z Kamerą Wśród Biegaczy. Wasze trio z Adrianem W i Piotrkiem BSTR wykonało kapitalną akcję ze wsparciem, to było potwornie miłe!


niedziela, 29 października 2017

Łemko Maraton, cz3/3

Nie zawsze droga na skróty okazuje się rozsądniejsza. Choć w zasadzie powinno mi już być wszystko jedno bo byłem doszczętnie oblepiony błotem do łydki. Jednak gdy zassało mnie zdradzieckie bagienko to jedynie gałęziom nad sobą zawdzięczam udaną próbę wygramolenia się z pułapki. Po kilku minutach w końcu ujrzałem ślubną. Na kilka chwil mogłem zapomnieć o potęgującym znużeniu i po solidnej dawce motywacji podreptałem na ostatnie kilometry trasy. 

Foty Beaty
Przypomniałem tylko Beacie aby puściła mi krótkiego gdy nadbiegnie kolejny zawodnik z ŁM. Gdy telefon rozbrzmiał dopiero po kwadransie, a mi zostało do mety już naprawdę niewiele, mogłem głęboko odetchnąć i okrzykiem radości spłoszyć zwierzynę z okolicznych zarośli. Momentalnie zeszło ze mnie wówczas całe ciśnienie. Grupka turystów poinformowała mnie zaraz, żebym się jeszcze sprężył do walki, bo "trzeci jest już ledwo żywy". To pocieszające, że ktoś wyglądał bardziej masakrycznie niż ja :) Inna sprawa, że ten trzeci kończył ŁUT70, ale to już inna inszość. Po wbiegnięciu na asfalt w Komańczy tempo 5.15/km to był niemal max co mogłem wycisnąć. Wyścigowe Inov8, ważące w tamtym momencie za sprawą beskidzkiej mazi 3krotnie więcej niż ich masa fabryczna, skutecznie wyhamowywały dwa betonowe kloce bezwładnie dyndające z obręczy miednicy. Ostatni zakręt w lewo, 300 metrów i wreszcie ona - meta... 

Meta Łemko Maraton; foto Robert Więckiewicz
Zrobiłem to, wypełniłem swoją jesienną misję najlepiej jak umiałem. Zakładanych 4 godzin nie połamałem, ale czas 4g15m był naprawdę drugorzędną sprawą. 

Po piątym kubku wody w końcu wymuszony uśmiech dla foto R.Więckiewicza :)
Wieczorna dekoracja zgromadziła mnóstwo biegaczy. Rzadko gdzie na biegach daje się doświadczyć tak żywiołowej atmosfery. Wielkie oklaski dla Organizatorów UltraŁemkowyny - od kilku lat wykonują kawał fantastycznej roboty i mogą świecić wzorem w środowisku! :)

Podium Łemko Maraton
Przepiękne rękodzieło z krośnieńskiego szkła i łemkowski dzwoneczek :)
Dobiegając do mety chciało mi się płakać na myśl, że nazajutrz będzie losowanie do Biegu Rzeźnika. Perspektywa   o s i e m d z i e s i ę c i u   kilometrów w podobnych okolicznościach przyrody nie była wówczas zabawna, dziś po dwóch tygodniach czekam na to wyzwanie w nastroju ekscytacji.

sobota, 21 października 2017

Łemko Maraton, cz2/3

   Po półtorej godzinie biegu trasa odbiła z asfaltu ostro w prawo w szutrową drogę polną. Z profilu wynikało, że czekał mnie teraz najdłuższy podbieg. Właściwie już od przecięcia rzeki Wisłok (15,5km) cały czas było lekko pod górę, ale teraz nachylenie znacznie wzrosło. Łemko Maraton potrzebował aż 21km aby zmusić mnie do przejścia do marszu - na ostro błotnistym i dość stromym stoku skapitulowałem po raz pierwszy ;-) W efekcie odnotowałem najwolniejszy kilometr startu - 8:40. Wreszcie po 22,5km osiągnąłem grzbiet i trasa wiodła dalej niemal płaskim odcinkiem poprzez Skibce, Smokowiska, Wilcze Budy, aż do Tokarni (778m npm - najwyższe wzniesienie ŁM). Ku mojej uciesze znalazł się tam nieplanowany punkt z wodą, której potrzebowałem już od dobrego kwadransa. Biegaczy z ŁUT70 było coraz mniej, gdy już myślałem że minąłem lidera po kilku minutach dostrzegałem przed sobą kolejny kolorowy punkcik. Zbiegając przez łąki w stronę bufetu w Przybyszowie (33,5km) byłem już solidnie wymęczony - za wcześnie... 

Zbieg do Przybyszowa (ok. 33km); foto: J. Jędrzejczyk

foto: J. Jędrzejczyk













Wysiadły mi plecy, nie byłem w stanie biec swobodnie, cały byłem usztywniony i ledwo co schodziłem z tempem poniżej 5/km. Wreszcie płasko, grzbiet mógł odpocząć, widzę bogato zastawione stoły. Zawsze żałuję, że biegnąc na wynik nie sięgam z bufetów po te wszystkie frykasy, ale mój kapryśny żołądek przy relatywnie wysokiej intensywności nie przyjmuje tych często wytrawnych smakołyków. Wieczorem dowiedziałem się, że na tym bufecie obsługiwał biegaczy przez jakiś czas sam Marcin Świerc (sylwetki nie muszę przedstawiać). Nie wiem czy był już gdy ja tam dotarłem, ale jeśli nawet to na dużym zmęczeniu go nie dostrzegłem. W sumie to się nie rozglądałem po ludziach - szybka akcja z napełnieniem softflaska, 2 kubki wody w gardziel i tyle mnie było widać. Zdążyłem jeszcze tylko się "pożalić" na mizerną ilość błota - oglądając fotki z zeszłych lat było go znacznie więcej. Dostałem taki doping, że ruszyłem z wielkim animuszem. Na szczęście zaraz był zakręt i mogłem na chwilę przejść do marszu :P A z tym błotem to wykrakałem, bo już zaraz zrobiło się konkretnie. Po kilku asekuracyjnych przeprawach boczkiem, buty i tak mi już doszczętnie przemokły i przestałem zwracać uwagę na trajektorię mojej dalszej tułaczki. Ze dwa razy mocno się tylko zdziwiłem jak z pozoru płytka breja zassała mnie prawie aż po kolano. W okolicy 35km pojawiły się dość mocne skurcze w łydkach. Wygrzebałem wtedy szota z szybko przyswajalnym miksem magnezu z potasem i szczęśliwie po 5 minutach problem został zażegnany.

foto: Piotr Naskrent
 Buty z początkowej wagi piórkowej zwielokrotniły swoją masę i oblepione doszczętnie błotem przypominały wojskowe trepy. Zacząłem wyczekiwać widoku swojego najwierniejszego kibica. Gdzieś za 40km w okolicy Wahalowskiego Wierchu miała polować na biegaczy swym obiektywem Beata. W takich momentach mimowolnie wyskakuje mi banan na twarzy i staram się ułożyć jakiekolwiek mądre zdania na tą okoliczność. Zdekoncentrowało mnie to na tyle, że ominąłem odbicie szlaku, ale na szczęście niewiele bo jakieś 200 metrów. Dobrze że resztkami trzeźwości najzwyczajniej zarejestrowałem brak trasowych tasiemek, a te dostrzegłem poprzez gęste zarośla na skośnej drodze raptem kilkanaście metrów obok. I wtedy podkusiło mnie aby przedostać się tam na skróty...