piątek, 14 lipca 2017

Indywidualne wkładki ortopedyczne

   Jeszcze kilkanaście lat temu powszechnie uważano że bieganie jest tanim sportem. Tenisówki, dresy i hulaj dusza po lesie. Nie był to sport tak masowy jak obecnie. Widok biegacza o zmroku, czy wczesnym rankiem mocno szokował i nierzadko taki delikwent był odbierany jako uciekający złodziej, czy też zboczeniec. Czasy się zmieniły. Dziś biegamy masowo. Okutani kompresją od stóp po kark, w butach z nowoczesnymi systemami piankowymi w podeszwie, z zegarkiem mierzącym długość kontaktu stopy z podłożem, z nic ważącymi plecakami z kosmicznej technologii i polaryzacyjnymi okularami z fotochromowymi soczewkami wyglądamy zdecydowanie dziwniej niż kiedyś, ale powszechność takiego ubioru przestała kogokolwiek dziwić. Biegacz chcąc sprostać własnym ambicjom często zostawia grube pieniądze w specjalistycznych sklepach branżowych. Odpowiedzmy sobie jednak na pytanie czy to wszystko jest nam rzeczywiście potrzebne. Dla mnie najważniejszym biegowym akcesorium zawsze było obuwie. Każdy kto przechodził bolesne i długo leczące się kontuzje przekonał się na własnej skórze o tym, że nie warto oszczędzać na butach. Sam sumiennie w swoim dzienniczku treningowym notuję dystans przebyty w poszczególnych parach i po przekroczeniu 2000 kilometrów bezwzględnie odkładam je na półkę z napisem „las”. O ile oczywiście cholewka i podeszwa nie nabyły dziur na wylot. Systemy amortyzacyjne w biegowym obuwiu nie są i nigdy nie będą trwałe. W zależności od naszej masy, nawierzchni po której biegamy, technice lądowania i wybicia stopy, czy warunków atmosferycznych w jakich odbywał się trening, system taki prędzej czy później przestaje spełniać swoją funkcję i naraża nasze stawy na spore przeciążenia. Podczas biegu stawy znajdujące się w tylnej części stopy narażone są na przyjmowanie nacisku równemu 9-krotności naszego ciężaru! Daje to do myślenia. Postęp technologiczny wyciągnął jednak do nas pomocną dłoń i zaczęły powstawać wkładki do butów absorbujące obciążenia.
   Realizując voucher za wygraną w Biegu Powstańca w Dobrej pojawiłem się w maju w ChodziMisie na precyzyjnym badaniu stóp. Po skaningu i videoanalizie kroku w marszu i truchcie zaobserwowano:
  • Kości piętowe ustawione w normie. W statyce jaki i w dynamice.
  • Kończyny dolne równej długości.
  • Prawidłowe zakres ruchów w stawach kończyn dolnych i dolnego odcinka kręgosłupa.
  • Kolana ustawione w normie. 
  • Badanie strony podeszwowej stopy wykazało nieco zwiększone odbicie stopy, widoczny łuk podłużny przyśrodkowy i boczny. Dość szeroka stopa.
  • Badanie dynamiczne podczas chodu wykazało NORMALNĄ linię chodu. Spora część przetoczeń stopy wykazuje PRONUJĄCĄ linie chodu.
  • Linia chodu przebiega w sposób naturalny (NORMALNY) od pięty, przez przyśrodkową część łuku stopy lub przez przyśrodkową część obciążonej części śródstopia, aż po paluch/palec długi stopy.
  • Badanie dynamiczne biegu wykazało, że pacjent bardziej obciążając śródstopie i przodostopie. Pięta nie ma kontaktu z podłożem. 
  • Pierwszy kontakt stopy z podłożem umiejscowiony jest na przodostopiu, a następnie tylko w niewielkim stopniu cofa się w kierunku śródstopia. Oznacz to, że odbicie stopy występuje natychmiast po kontakcie z podłożem – idealne lądowanie i  odbicie stopy.
 
Skan stopy 2D

   Moje stopy nie wymagały więc teoretycznie żadnego wsparcia ze strony wkładek. Jednak po głębokich przemyśleniach badająca mnie Agnieszka zaproponowała byśmy mimo wszystko spróbowali dopasować wkładki, które pozwolą zmniejszyć obciążenia kości śródstopia (miejsce lądowania podczas biegu) i pośrednio odciążyć mięśnie łydek. Po kilku testowych treningach zdecydowałem się na start w nowym cudeńku podczas Ultramaratonu Karkonoskiego. Podczas 5 godzin na kamienistym szlaku nie doznałem absolutnie żadnych otarć stóp. Cały czas stabilnie współpracowały one z wkładkami zapewniając komfort nawet na stromych zbiegach. Stopy nie uciekały mi do przodu i oszczędziły zagrożone w takich sytuacjach paznokcie. Dodatkowa amortyzacja niewątpliwie przyczyniła się do dobrego samopoczucia podczas całego biegu. Po początkowym sceptycznym nastawieniu do tego typu bajerów zmieniłem swoje nastawienie o 180 stopni i doceniłem fantastyczne wkładki. Ich niekwestionowanym atutem jest precyzyjne dopasowanie do anatomii konkretnej stopy - bez szczegółowego badania nie widzę sensu w użytkowaniu produktów uniwersalnych, coraz bardziej powszechnych w sklepach sportowych. Niektóre urazy powyżej kostki mogą mieć swe źródło w nieodpowiednim doborze obuwia i wkładek biegowych. To od stopy warto zaczynać diagnostykę, profilaktykę i leczenie kontuzji. Salon ChodziMisie okazał się profesjonalnym doradcą – dbajmy o nasze stopy, a z pewnością one się nam odwdzięczą.

Naciski podczas biegu
Naciski podczas chodzenia









czwartek, 6 lipca 2017

Karkonoskie porachunki - cz.2

   Wróciłem na grań, kolejne 10 kilometrów wiodły znaną z poranka trasą - oczywiście w drugą tym razem, zachodnią stronę. Chwila dekoncentracji na delikatnym zbiegu zaowocowała wywrotką, szczęśliwie kolanem zaryłem w ziemną ścieżkę akurat między kilkoma ostrokrawędzistymi skałami. Tuż przed Hotelem Spindlerova i czwartym bufetem (34,5km) spotkałem Maćka z aparatem, który jak zwykle posłużył cenną radą bym się oszczędzał, że jeszcze kawał drogi do mety. Fantastycznie było go spotkać w tym momencie, obecność znajomych osób na trasie niesamowicie uskrzydla. Na bufecie koniecznym było nabrać pełną butelkę wody, bo kolejna okazja ku temu miała być dopiero za blisko 13km pod Łabskim. Asfaltowy podbieg pod Petrovą Boudę dłużył się straszliwie. Trudy biegu dawały już mocno znać o sobie - obierałem sobie za cel kolejne znaczniki: truchtam do tej skały, maszeruję do tamtego drzewa, truchtam do tej grupki wędrowców, maszeruję do wyrwy w drodze... Dotarłszy na grzbiet Śnieżnych Kotłów dostałem ostrego strzała wmordewindem. Wiało tu znacznie mocniej niż na Śnieżce. Mimo braku nachylenia nie było sensu nawet truchtać. Przez kilka minut zgięty w pół maszerowałem w stronę stacji RTV. Dopiero za budynkiem odbijając z linii wiatru można było powrócić do biegu. Dystans maratonu wypadł w pobliżu węzła szlaku granicznego z żółtym zbiegającym do Schroniska pod Łabskim. Rok temu w tym miejscu trasa prowadziła już na dół, lecz tym razem dołożono jeszcze odcinek w stronę Szrenicy. Cztery godziny biegu stuknęły już dawno temu, energetycznie jechałem na oparach. Wysączyłem resztkę rozwodnionego żelu z buteleczki, zagryzłem kilkoma cukierkami z dekstrozą i wyczekiwałem Mokrej Przełęczy (45.km), gdzie sięgnąłem do plecaka po ostatni awaryjny żel, tym razem z kofeiną na konieczne pobudzenie mięśni.

Na zielonym z Mokrej Przełęczy. Źródło: White Grizzly
Na zielonym z Mokrej Przełęczy. Źródło: White Grizzly
















   Odcinek zielonego szlaku z Mokrej Przełęczy usłany jest kilkoma mostkami ze stopniami. Dobrze, że tempo mojego biegu dalekie było wówczas od galopu, bo dość łatwo tam o wywrotkę. Na trasie wyczekiwało swoich całkiem sporo osób towarzyszących. Ich okrzyki przyspieszały bicie serca i przyjemnie łechtały ego :) Wreszcie ujrzałem Beatę - jej obecność na tym etapie wyczerpania odświeżyła mnie w oka mgnieniu.

Przed Schroniskiem pod Łabskim (47.km). Źródło: Foty Beaty




   Na ostatnim bufecie dostałem cynk o 3 minutach przewagi nad Jackiem. Niby bezpiecznie, bo do mety było już niespełna 5 kilometrów. Zmasakrowane czwórki wołały o litość, jednak dotarło do mnie, że ktoś mógł coś źle usłyszeć i że zwalniając znajdę się w polu widzenia rywala. Ponadto jestem świadomy jakiej klasy biegaczem jest Jacek i że stać go na zniwelowanie nawet tych 3 minut. Leciałem w dół, co rusz burza oklasków, a ja ostro rzeźbię by nie zwalniać na zbiegu poniżej tempa 4/km. Wykalkulowałem sobie, że to będzie wystarczająco szybko by obronić miejsce. Szlak żółty, garbik, zielony, przebiegam pod wyciągiem na Szrenicę. Nawet z krzesełek był doping turystów. Mega! Nerwowo wypatruję początku Puchatka, boję się odwrócić, pytam czy kogoś widać za mną. Nie było nikogo. Nachylenie na stoku narciarskim tylko odrobinę było większe od tego na szlaku przed chwilą, jednak wystarczyło by mięśnie przeszywały setki drobnych igieł. Pokracznie pomykam dalej, wypatruję dolnej stacji kolejki i bramy mety. Wreszcie jest!

Końcóweczka. Źródło: fotomaraton.pl

 Słyszę swoje skandowane imię, przebiegam pierwszą bramę, jeszcze tylko nawrotka, ostatnie 30 metrów podbiegu i upragniona meta. Jacek przybiegł 10minut za mną ...

Źródło: Maraton Karkonoski
   Nie umiem opisać emocji, jakie mi wówczas towarzyszyły. Tego się nie da odtworzyć po kilku dniach. Wygrana w Karkonoskim jest niewątpliwie moim największym biegowym sukcesem. Ciężka i systematyczna praca treningowa popłaca i mobilizuje do kolejnych wyzwań. Nie potrafię na dzisiaj określić się co do swoich dalszych celów. Ciężko byłoby mi raczej mieszkając w centralnej Polsce poświęcić się tylko górskim startom, ale kalendarz biegów górskich zacząłem wnikliwie analizować :)

z Mistrzynią :)

Dekoracja Open
Dekoracja kat. M-30





środa, 5 lipca 2017

Karkonoskie porachunki - cz.1

   Kiedy przed rokiem stawałem na starcie Maratonu Karkonoskiego jako żółtodziób, nie miałem większego respektu dla gór. Na koncie było 10 ulicznych czterdziestek z hakiem, w swoim trailowym debiucie na Wielkiej Pętli Izerskiej zająłem wysokie 5.miejsce - czułem się gotowy na każde górskie wyzwanie. Pyk, pyk, ostry podbieg, karkołomny zbieg, petarda i miejsce w ścisłej czołówce mogliby mi dać właściwie na starcie. Rzeczywistość okazała się brutalna i dostałem bardzo solidnego pstryczka w nos. Umierając na półmetku nie wiem jakim cudem doturlałem się do mety. Zadziałała zapewne konieczność "zaliczenia" biegu ultra dla zdobycia wymaganego kryterium do startu w rumuńskich Fogaraszach. Zmasakrowane czwórki nie pozwalały nawet na delikatne zbiegi, wszystko schodziłem niczym wystrojona modnisia w szpilkach na Giewoncie. Kto chciał mijał mnie jak drzewo, nie było mowy abym z kimkolwiek złapał choć symboliczny kontakt. Z miejsca w pierwszej piątce na kopule Śnieżki zaliczyłem spektakularny spadek na miejsce 21... 
   Słodkie zwycięstwa bywają zgubne, gorzkie porażki mogą okazać się bardzo cenne, o ile wyciągniemy odpowiednie wnioski. Już po kilku tygodniach wiedziałem że muszę wrócić w Karkonosze na swoją małą wendetę.  
   
   Tegoroczny Karkonoski został wydłużony do 52 kilometrów. Swój udział w Wings 4 Life zakończyłem po 53km, także była nawiązka ;-) W połowie maja rozpocząłem przygotowania ukierunkowane pod wyczekiwane góry. Było to 7 ciężkich tygodni, gdzie postawiłem nacisk na siłę biegową i objętość. Na 3 tygodnie przed startem docelowym pojawiłem się w Beskidzie Żywieckim, gdzie kontrolnie miałem się sprawdzić w Biegu po Zdrój na dystansie półmaratonu. Niemal od samego startu prowadziłem, jednak na skutek słabego oznakowania trasy i braku obsługi w newralgicznym miejscu biegu (stromy zbieg w ciemnym lesie po kamieniach) zabłądziłem na 17.km i wydłużyłem swój półmaraton do 29 kilometrów... Długo nie mogłem pogodzić się z tą niesprawiedliwością, jednak w końcu dotarło do mnie że miał być to tylko test i wypadł on wyśmienicie - jest forma, jestem mocny, jestem gotowy do startu w Karkonoszach.

   Do Szklarskiej Poręby zawitaliśmy ze znajomymi dwa dni przed biegiem. Kwaterę wybraliśmy kilkaset metrów od startu/mety - łatwiej będzie się stoczyć :)

Widok z tarasu dzień przed biegiem.


   Prognozy na dzień startu zapowiadały porywisty wiatr nawet do 120 km/h na Śnieżce i możliwe silne opady po południu, przez co Organizator zastrzegł możliwość skrócenia trasy. Decyzja miała być podjęta już w trakcie biegu i nikt nie wiedział na ile kilometrów ten maraton... Kiedy po kilometrowej rozgrzewce poczułem silny ból w krzyżu byłem zdruzgotany. Zamarłem w bezruchu i chciało mi się ryczeć. Delikatnie zrobiłem kilka kroków do przodu, asekuracyjny skłon, na szczęście puściło. Na linii startu dostrzegłem Jacka Sobasa (przed rokiem był trzeci). Nie miałem pojęcia ilu mocnych biegaczy jest zapisanych. Nie było motyli w brzuchu, nie było stresu, po prostu stałem i czekałem.

Koncentracja przed startem. Źródło: UltraLovers.

   Punkt 8 ruszyliśmy "Puchatkiem" w stronę Schroniska pod Łabskim Szczytem. Kilkaset metrów po wbiegnięciu na szlak turystyczny wyprzedziliśmy z Jackiem prowadzącego biegacza i teraz to my nadawaliśmy tempo. 
Spokojnie we dwóch za liderem, w głowie kłębek myśli...

   Uspokoiłem oddech i delikatnie szarpnąłem tempo - po 2,5km od startu wyszedłem na czoło i na wielkim luzie sunąłem do przodu. Wyczekiwałem kiedy doskoczą do mnie kolejni, czy znajdzie się ktoś kto mocno ruszy jeszcze na podbiegu pod Śnieżne Kotły. Czułem się wyśmienicie, o bólu krzyża nie pomyślałem nawet przez moment. Byłem aktualnym liderem prestiżowego biegu górskiego, biegu ultra, biegu o sumie przewyższeń ponad 2200 metrów - ja, chłopak z centralnej Polski :) Tuż przed Schroniskiem pod Łabskim czekała z aparatem ukochana małżonka. Z tonu głosu wywnioskowałem, że jest ... wściekła że już od samego początku się forsuję i prowadzę :D Tempo było jednak naprawdę spokojne - przed rokiem na macie kontrolnej zameldowałem się w tym miejscu ponad minutę szybciej, a warunki termiczne były wówczas znacznie gorsze.

Co ja wyrabiam najlepszego. Źródło: Foty Beaty



   Na pierwszym bufecie (4,5km) wygrzebałem z plecaka silikonowy kubek i po kilku łykach wody zdecydowałem biec dalej trzymając go w dłoni. Przednie kieszenie plecaka miałem zajęte buteleczkami z żelem energetycznym i elektrolitami, a dostęp do kolejnych w moim plecaku wymaga jego zdjęcia. Za schroniskiem zaczęły się schody skalne w stronę grani. Zdecydowałem co 3minuty truchtu robić 15 sekund przerwy na marsz - odrobiłem lekcje i nie cisnąłem nieprzerwanie jak rok wcześniej. 

Podejście w kierunku Śnieżnych Kotłów, marszobieg. Źródło: Biegający Foto.

   Na ostatnich treningach nauczyłem się bardzo szybko utylizować kwas mlekowy i właściwie zaraz za schodami na wypłaszczeniu mogłem wreszcie wejść na wysokie obroty. Minąłem stację przekaźnikową RTV na Śnieżnych Kotłach i sunąłem dalej wciąż wyczekując kiedy dojdzie mnie Jacek, kiedy przegonią mnie inni. Byłem przekonany że to tylko kwestia czasu, reszta rozgrzała się spokojnym początkiem i zaraz zacznie mnie mijać jeden za drugim. Nawet układałem sobie scenariusze, że co by się nie działo, nie podpuszczam się i lecę sam swoim komfortowym tempem...

Zbieg ze Śnieżnych Kotłów w stronę Przełęczy pod Śmielcem. Źródło: fotomaraton.pl

   Pogoda dopisywała, nie padało, mocno nie wiało, momentami nawet łapczywie chłonąłem okiem bajkową scenerię. Minąłem Czeskie i Śląskie Kamienie, odbudowywane po pożarze czeskie schronisko Petrova Bouda i zaczął się nieprzyjemny asfaltowy zbieg w stronę Przełęczy Karkonoskiej. Przed rokiem pędziłem tędy jak szalony dorównując kroku Jackowi, teraz byłem sam, nie wiedziałem co się dzieje za moimi plecami. Aby zminimalizować urazy mięśni zbiegałem delikatnie slalomem - cenna wskazówka zaczerpnięta niegdyś od Jacka Chmiela. Koło 12.km zdałem sobie sprawę że w sumie to warto by coś skubnąć, bo już ponad godzinę tak radośnie pomykam i zapomniałem o odżywianiu w trakcie! Lekko rozwodniony żel energetyczny uspokoił moje sumienie. Zbiegłem na przełęcz, polskie schronisko Odrodzenie zostawiłem z lewej strony, a przy czeskim hotelu Spindlerova Bouda (13,5km) zlokalizowano drugi bufet, na którym przez pomyłkę podstawiłem kubek po izotonik zamiast wody. Elektrolity miałem naszykowane sprawdzone własne, a z punktów odżywczych wolałem brać tylko nieinwazyjną wodę. Uprzedzając fakty napiszę, że obyło się bez sensacji żołądkowych, ale wyczuliło mnie to i przy kolejnych bufetach wypatrywałem jedynie przezroczystych baniaków. Kolejny odcinek szlaku granicznego zaczął się stromym podejściem, gdzie niemal cały czas mocno maszerowałem oszczędzając siły na dalszą część biegu. Gdy wreszcie teren się wypłaszczył niespecjalnie dało się szybciej przebierać nogami. Wąska kamienista ścieżka w kosówce i nieprzyjemne ostrokrawędziste głazy wymagały dużej czujności. Na trasie naliczyłem pięć drewnianych mostków, gdzie mimo dużego rozmiaru buta musiałem uważać by nie wpaść w szczeliny między deskami. Wreszcie na horyzoncie dostrzegłem Śląski Dom i majaczącą w chmurach Śnieżkę. Wciąż nie wiedziałem czy dane nam będzie wspiąć się na nią, a miałem na to wielką ochotę :) Skrócona trasa nie dałaby pełnej satysfakcji.

Równia pod Śnieżką. Źródło: fotomaraton.pl

   Nagle zrobiło się tłoczno. Do szlaku granicznego dołączyła droga z wyciągu krzesełkowego z Karpacza na Kopę i mimo wczesnej pory i niestabilnej pogody duże grupy wędrowców zmierzały ku Śnieżce. Szeroki kamienny dukt zapewniał jednak pełny komfort biegu i kolejną matę kontrolną przebiegłem znów jako lider, wciąż nie wiedząc jak wygląda sytuacja za moimi plecami. 

Punkt kontrolny przy spalonej strażnicy (22.km). Źródło: Maraton Karkonoski.


   Na kolejnym bufecie nikt nie oznajmił, żebym miał zawracać - droga na Śnieżkę była zatem otwarta :) Wiedząc że przede mną 200 metrów w pionie, i że za niespełna 3km znowu będę przy tym samym bufecie, nie było sensu nabierać wody do butelki. Trasa pod górę została poprowadzona zakosami po łańcuchach, a na dół wiodła okrężną Drogą Jubileuszową. 



   Podejście pod najwyższy szczyt Karkonoszy okazało się zaskakująco lekkie, momentami nawet pozwoliłem sobie na delikatny trucht. Przed rokiem po wdrapaniu się na Śnieżkę, na którym za punkt honoru postawiłem sobie nie dać się doścignąć Austriakowi (biegliśmy z nim przez moment we trzech z Jackiem), ścięło mnie z nóg. Przez moment nie byłem w stanie nawet iść, a gdy ruszyłem łagodnym zbiegiem w stronę Kopy zaliczyłem nawet wywrotkę. Tym razem dostojnym krokiem, znów slalomem jak z Petrovej Boudy, dobiegłem do bufetu przy Śląskim Domu, dopełniłem butelkę i pierwszy raz tego dnia dostałem cynk "nadbiega kolejny". Pomyślałem: OK - żarty się skończyły. Dali się wyszaleć amatorowi, teraz mu pokażą jak się przyspiesza za półmetkiem ultra.
   Między Śląskim Domem a spaloną strażnicą mijałem się z wolniejszymi biegaczami, niemal wszyscy dopytywali czy jest Śnieżka. Padło jednak dodatkowe pytanie "czy wracamy tą samą drogą" - zdębiałem... Na bufecie skrupulatnie dopytywałem w jaki kolor szlaku mam zbiegać w stronę Karpacza na dodatkową pętelkę - wyraźnie usłyszałem "leć niebieskim drogą transportową, dalej cię pokierują". Czyżbym coś przegapił? Bolesne wspomnienie z Biegu po Zdrój odżyło, wygrzebałem mapę z kieszonki i głęboko odetchnąłem. Już zaraz odbiłem w niebieski i z pułapu ponad 1400m npm, mijając Strzechę Akademicką, zbiegłem poniżej 1100m npm., tylko po to by przy ruinach Schroniska Bronisława Czecha odzyskać wysokość żmudnym 2-kilometrowym zielonym szlakiem na Słoneczniki. Wspinaczkę pokonałem głównie szybkim marszem, a gdy tylko słyszałem za sobą głośny oddech zdobywałem się na kilkadziesiąt metrów truchtu. Nie wiedziałem ani kto za mną podąża, ani nawet nie miałem pewności czy te odgłosy nie są efektem mojej wyobraźni. Postanowiłem nie odwracać się ani razu - to oznaka słabości, a ja pierwszy raz tego dnia zacząłem realnie myśleć o zwycięstwie.