Po półtorej godzinie biegu trasa odbiła z asfaltu ostro w prawo w szutrową drogę polną. Z profilu wynikało, że czekał mnie teraz najdłuższy podbieg. Właściwie już od przecięcia rzeki Wisłok (15,5km) cały czas było lekko pod górę, ale teraz nachylenie znacznie wzrosło. Łemko Maraton potrzebował aż 21km aby zmusić mnie do przejścia do marszu - na ostro błotnistym i dość stromym stoku skapitulowałem po raz pierwszy ;-) W efekcie odnotowałem najwolniejszy kilometr startu - 8:40. Wreszcie po 22,5km osiągnąłem grzbiet i trasa wiodła dalej niemal płaskim odcinkiem poprzez Skibce, Smokowiska, Wilcze Budy, aż do Tokarni (778m npm - najwyższe wzniesienie ŁM). Ku mojej uciesze znalazł się tam nieplanowany punkt z wodą, której potrzebowałem już od dobrego kwadransa. Biegaczy z ŁUT70 było coraz mniej, gdy już myślałem że minąłem lidera po
kilku minutach dostrzegałem przed sobą kolejny kolorowy punkcik. Zbiegając przez łąki w stronę bufetu w Przybyszowie (33,5km) byłem już solidnie wymęczony - za wcześnie...
|
Zbieg do Przybyszowa (ok. 33km); foto: J. Jędrzejczyk |
|
foto: J. Jędrzejczyk |
Wysiadły mi plecy, nie byłem w stanie biec swobodnie, cały byłem usztywniony i ledwo co schodziłem z tempem poniżej 5/km. Wreszcie płasko, grzbiet mógł odpocząć, widzę bogato zastawione stoły. Zawsze żałuję, że biegnąc na wynik nie sięgam z bufetów po te wszystkie frykasy, ale mój kapryśny żołądek przy relatywnie wysokiej intensywności nie przyjmuje tych często wytrawnych smakołyków. Wieczorem dowiedziałem się, że na tym bufecie obsługiwał biegaczy przez jakiś czas sam Marcin Świerc (sylwetki nie muszę przedstawiać). Nie wiem czy był już gdy ja tam dotarłem, ale jeśli nawet to na dużym zmęczeniu go nie dostrzegłem. W sumie to się nie rozglądałem po ludziach - szybka akcja z napełnieniem softflaska, 2 kubki wody w gardziel i tyle mnie było widać. Zdążyłem jeszcze tylko się "pożalić" na mizerną ilość błota - oglądając fotki z zeszłych lat było go znacznie więcej. Dostałem taki doping, że ruszyłem z wielkim animuszem. Na szczęście zaraz był zakręt i mogłem na chwilę przejść do marszu :P A z tym błotem to wykrakałem, bo już zaraz zrobiło się konkretnie. Po kilku asekuracyjnych przeprawach boczkiem, buty i tak mi już doszczętnie przemokły i przestałem zwracać uwagę na trajektorię mojej dalszej tułaczki. Ze dwa razy mocno się tylko zdziwiłem jak z pozoru płytka breja zassała mnie prawie aż po kolano. W okolicy 35km pojawiły się dość mocne skurcze w łydkach. Wygrzebałem wtedy szota z szybko przyswajalnym miksem magnezu z potasem i szczęśliwie po 5 minutach problem został zażegnany.
|
foto: Piotr Naskrent |
Buty z początkowej wagi piórkowej zwielokrotniły swoją masę i oblepione doszczętnie błotem przypominały wojskowe trepy. Zacząłem wyczekiwać widoku swojego najwierniejszego kibica. Gdzieś za 40km w okolicy Wahalowskiego Wierchu miała polować na biegaczy swym obiektywem Beata. W takich momentach mimowolnie wyskakuje mi banan na twarzy i staram się ułożyć jakiekolwiek mądre zdania na tą okoliczność. Zdekoncentrowało mnie to na tyle, że ominąłem odbicie szlaku, ale na szczęście niewiele bo jakieś 200 metrów. Dobrze że resztkami trzeźwości najzwyczajniej zarejestrowałem brak trasowych tasiemek, a te dostrzegłem poprzez gęste zarośla na skośnej drodze raptem kilkanaście metrów obok. I wtedy podkusiło mnie aby przedostać się tam na skróty...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz