środa, 5 lipca 2017

Karkonoskie porachunki - cz.1

   Kiedy przed rokiem stawałem na starcie Maratonu Karkonoskiego jako żółtodziób, nie miałem większego respektu dla gór. Na koncie było 10 ulicznych czterdziestek z hakiem, w swoim trailowym debiucie na Wielkiej Pętli Izerskiej zająłem wysokie 5.miejsce - czułem się gotowy na każde górskie wyzwanie. Pyk, pyk, ostry podbieg, karkołomny zbieg, petarda i miejsce w ścisłej czołówce mogliby mi dać właściwie na starcie. Rzeczywistość okazała się brutalna i dostałem bardzo solidnego pstryczka w nos. Umierając na półmetku nie wiem jakim cudem doturlałem się do mety. Zadziałała zapewne konieczność "zaliczenia" biegu ultra dla zdobycia wymaganego kryterium do startu w rumuńskich Fogaraszach. Zmasakrowane czwórki nie pozwalały nawet na delikatne zbiegi, wszystko schodziłem niczym wystrojona modnisia w szpilkach na Giewoncie. Kto chciał mijał mnie jak drzewo, nie było mowy abym z kimkolwiek złapał choć symboliczny kontakt. Z miejsca w pierwszej piątce na kopule Śnieżki zaliczyłem spektakularny spadek na miejsce 21... 
   Słodkie zwycięstwa bywają zgubne, gorzkie porażki mogą okazać się bardzo cenne, o ile wyciągniemy odpowiednie wnioski. Już po kilku tygodniach wiedziałem że muszę wrócić w Karkonosze na swoją małą wendetę.  
   
   Tegoroczny Karkonoski został wydłużony do 52 kilometrów. Swój udział w Wings 4 Life zakończyłem po 53km, także była nawiązka ;-) W połowie maja rozpocząłem przygotowania ukierunkowane pod wyczekiwane góry. Było to 7 ciężkich tygodni, gdzie postawiłem nacisk na siłę biegową i objętość. Na 3 tygodnie przed startem docelowym pojawiłem się w Beskidzie Żywieckim, gdzie kontrolnie miałem się sprawdzić w Biegu po Zdrój na dystansie półmaratonu. Niemal od samego startu prowadziłem, jednak na skutek słabego oznakowania trasy i braku obsługi w newralgicznym miejscu biegu (stromy zbieg w ciemnym lesie po kamieniach) zabłądziłem na 17.km i wydłużyłem swój półmaraton do 29 kilometrów... Długo nie mogłem pogodzić się z tą niesprawiedliwością, jednak w końcu dotarło do mnie że miał być to tylko test i wypadł on wyśmienicie - jest forma, jestem mocny, jestem gotowy do startu w Karkonoszach.

   Do Szklarskiej Poręby zawitaliśmy ze znajomymi dwa dni przed biegiem. Kwaterę wybraliśmy kilkaset metrów od startu/mety - łatwiej będzie się stoczyć :)

Widok z tarasu dzień przed biegiem.


   Prognozy na dzień startu zapowiadały porywisty wiatr nawet do 120 km/h na Śnieżce i możliwe silne opady po południu, przez co Organizator zastrzegł możliwość skrócenia trasy. Decyzja miała być podjęta już w trakcie biegu i nikt nie wiedział na ile kilometrów ten maraton... Kiedy po kilometrowej rozgrzewce poczułem silny ból w krzyżu byłem zdruzgotany. Zamarłem w bezruchu i chciało mi się ryczeć. Delikatnie zrobiłem kilka kroków do przodu, asekuracyjny skłon, na szczęście puściło. Na linii startu dostrzegłem Jacka Sobasa (przed rokiem był trzeci). Nie miałem pojęcia ilu mocnych biegaczy jest zapisanych. Nie było motyli w brzuchu, nie było stresu, po prostu stałem i czekałem.

Koncentracja przed startem. Źródło: UltraLovers.

   Punkt 8 ruszyliśmy "Puchatkiem" w stronę Schroniska pod Łabskim Szczytem. Kilkaset metrów po wbiegnięciu na szlak turystyczny wyprzedziliśmy z Jackiem prowadzącego biegacza i teraz to my nadawaliśmy tempo. 
Spokojnie we dwóch za liderem, w głowie kłębek myśli...

   Uspokoiłem oddech i delikatnie szarpnąłem tempo - po 2,5km od startu wyszedłem na czoło i na wielkim luzie sunąłem do przodu. Wyczekiwałem kiedy doskoczą do mnie kolejni, czy znajdzie się ktoś kto mocno ruszy jeszcze na podbiegu pod Śnieżne Kotły. Czułem się wyśmienicie, o bólu krzyża nie pomyślałem nawet przez moment. Byłem aktualnym liderem prestiżowego biegu górskiego, biegu ultra, biegu o sumie przewyższeń ponad 2200 metrów - ja, chłopak z centralnej Polski :) Tuż przed Schroniskiem pod Łabskim czekała z aparatem ukochana małżonka. Z tonu głosu wywnioskowałem, że jest ... wściekła że już od samego początku się forsuję i prowadzę :D Tempo było jednak naprawdę spokojne - przed rokiem na macie kontrolnej zameldowałem się w tym miejscu ponad minutę szybciej, a warunki termiczne były wówczas znacznie gorsze.

Co ja wyrabiam najlepszego. Źródło: Foty Beaty



   Na pierwszym bufecie (4,5km) wygrzebałem z plecaka silikonowy kubek i po kilku łykach wody zdecydowałem biec dalej trzymając go w dłoni. Przednie kieszenie plecaka miałem zajęte buteleczkami z żelem energetycznym i elektrolitami, a dostęp do kolejnych w moim plecaku wymaga jego zdjęcia. Za schroniskiem zaczęły się schody skalne w stronę grani. Zdecydowałem co 3minuty truchtu robić 15 sekund przerwy na marsz - odrobiłem lekcje i nie cisnąłem nieprzerwanie jak rok wcześniej. 

Podejście w kierunku Śnieżnych Kotłów, marszobieg. Źródło: Biegający Foto.

   Na ostatnich treningach nauczyłem się bardzo szybko utylizować kwas mlekowy i właściwie zaraz za schodami na wypłaszczeniu mogłem wreszcie wejść na wysokie obroty. Minąłem stację przekaźnikową RTV na Śnieżnych Kotłach i sunąłem dalej wciąż wyczekując kiedy dojdzie mnie Jacek, kiedy przegonią mnie inni. Byłem przekonany że to tylko kwestia czasu, reszta rozgrzała się spokojnym początkiem i zaraz zacznie mnie mijać jeden za drugim. Nawet układałem sobie scenariusze, że co by się nie działo, nie podpuszczam się i lecę sam swoim komfortowym tempem...

Zbieg ze Śnieżnych Kotłów w stronę Przełęczy pod Śmielcem. Źródło: fotomaraton.pl

   Pogoda dopisywała, nie padało, mocno nie wiało, momentami nawet łapczywie chłonąłem okiem bajkową scenerię. Minąłem Czeskie i Śląskie Kamienie, odbudowywane po pożarze czeskie schronisko Petrova Bouda i zaczął się nieprzyjemny asfaltowy zbieg w stronę Przełęczy Karkonoskiej. Przed rokiem pędziłem tędy jak szalony dorównując kroku Jackowi, teraz byłem sam, nie wiedziałem co się dzieje za moimi plecami. Aby zminimalizować urazy mięśni zbiegałem delikatnie slalomem - cenna wskazówka zaczerpnięta niegdyś od Jacka Chmiela. Koło 12.km zdałem sobie sprawę że w sumie to warto by coś skubnąć, bo już ponad godzinę tak radośnie pomykam i zapomniałem o odżywianiu w trakcie! Lekko rozwodniony żel energetyczny uspokoił moje sumienie. Zbiegłem na przełęcz, polskie schronisko Odrodzenie zostawiłem z lewej strony, a przy czeskim hotelu Spindlerova Bouda (13,5km) zlokalizowano drugi bufet, na którym przez pomyłkę podstawiłem kubek po izotonik zamiast wody. Elektrolity miałem naszykowane sprawdzone własne, a z punktów odżywczych wolałem brać tylko nieinwazyjną wodę. Uprzedzając fakty napiszę, że obyło się bez sensacji żołądkowych, ale wyczuliło mnie to i przy kolejnych bufetach wypatrywałem jedynie przezroczystych baniaków. Kolejny odcinek szlaku granicznego zaczął się stromym podejściem, gdzie niemal cały czas mocno maszerowałem oszczędzając siły na dalszą część biegu. Gdy wreszcie teren się wypłaszczył niespecjalnie dało się szybciej przebierać nogami. Wąska kamienista ścieżka w kosówce i nieprzyjemne ostrokrawędziste głazy wymagały dużej czujności. Na trasie naliczyłem pięć drewnianych mostków, gdzie mimo dużego rozmiaru buta musiałem uważać by nie wpaść w szczeliny między deskami. Wreszcie na horyzoncie dostrzegłem Śląski Dom i majaczącą w chmurach Śnieżkę. Wciąż nie wiedziałem czy dane nam będzie wspiąć się na nią, a miałem na to wielką ochotę :) Skrócona trasa nie dałaby pełnej satysfakcji.

Równia pod Śnieżką. Źródło: fotomaraton.pl

   Nagle zrobiło się tłoczno. Do szlaku granicznego dołączyła droga z wyciągu krzesełkowego z Karpacza na Kopę i mimo wczesnej pory i niestabilnej pogody duże grupy wędrowców zmierzały ku Śnieżce. Szeroki kamienny dukt zapewniał jednak pełny komfort biegu i kolejną matę kontrolną przebiegłem znów jako lider, wciąż nie wiedząc jak wygląda sytuacja za moimi plecami. 

Punkt kontrolny przy spalonej strażnicy (22.km). Źródło: Maraton Karkonoski.


   Na kolejnym bufecie nikt nie oznajmił, żebym miał zawracać - droga na Śnieżkę była zatem otwarta :) Wiedząc że przede mną 200 metrów w pionie, i że za niespełna 3km znowu będę przy tym samym bufecie, nie było sensu nabierać wody do butelki. Trasa pod górę została poprowadzona zakosami po łańcuchach, a na dół wiodła okrężną Drogą Jubileuszową. 



   Podejście pod najwyższy szczyt Karkonoszy okazało się zaskakująco lekkie, momentami nawet pozwoliłem sobie na delikatny trucht. Przed rokiem po wdrapaniu się na Śnieżkę, na którym za punkt honoru postawiłem sobie nie dać się doścignąć Austriakowi (biegliśmy z nim przez moment we trzech z Jackiem), ścięło mnie z nóg. Przez moment nie byłem w stanie nawet iść, a gdy ruszyłem łagodnym zbiegiem w stronę Kopy zaliczyłem nawet wywrotkę. Tym razem dostojnym krokiem, znów slalomem jak z Petrovej Boudy, dobiegłem do bufetu przy Śląskim Domu, dopełniłem butelkę i pierwszy raz tego dnia dostałem cynk "nadbiega kolejny". Pomyślałem: OK - żarty się skończyły. Dali się wyszaleć amatorowi, teraz mu pokażą jak się przyspiesza za półmetkiem ultra.
   Między Śląskim Domem a spaloną strażnicą mijałem się z wolniejszymi biegaczami, niemal wszyscy dopytywali czy jest Śnieżka. Padło jednak dodatkowe pytanie "czy wracamy tą samą drogą" - zdębiałem... Na bufecie skrupulatnie dopytywałem w jaki kolor szlaku mam zbiegać w stronę Karpacza na dodatkową pętelkę - wyraźnie usłyszałem "leć niebieskim drogą transportową, dalej cię pokierują". Czyżbym coś przegapił? Bolesne wspomnienie z Biegu po Zdrój odżyło, wygrzebałem mapę z kieszonki i głęboko odetchnąłem. Już zaraz odbiłem w niebieski i z pułapu ponad 1400m npm, mijając Strzechę Akademicką, zbiegłem poniżej 1100m npm., tylko po to by przy ruinach Schroniska Bronisława Czecha odzyskać wysokość żmudnym 2-kilometrowym zielonym szlakiem na Słoneczniki. Wspinaczkę pokonałem głównie szybkim marszem, a gdy tylko słyszałem za sobą głośny oddech zdobywałem się na kilkadziesiąt metrów truchtu. Nie wiedziałem ani kto za mną podąża, ani nawet nie miałem pewności czy te odgłosy nie są efektem mojej wyobraźni. Postanowiłem nie odwracać się ani razu - to oznaka słabości, a ja pierwszy raz tego dnia zacząłem realnie myśleć o zwycięstwie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz