niedziela, 29 marca 2015

Półmaraton w Pabianicach

foto: Kamil Weinberg
Pierwotnie w Pabianicach miałem w ogóle nie biec, nawet nie planowałem jakiejkolwiek połówki. Chciałem poprzestać jedynie na startach krosowych w ramach Pucharu Maratonu. Nie dały mi one jednak odpowiedzi na pytanie na ile mnie stać na łódzkim maratonie i w tym celu zdecydowałem, że tempo startowe na 19.04 oszacuję właśnie z tego półmaratonu. Pewnie w Warszawie w tym samym terminie zrobiłbym mocniejszy wynik (znacznie silniejsza obsada), ale mając start pod nosem, jak również mając na uwadze względy ekonomiczne, postanowiłem pobiec patriotycznie. Założyłem, że do tempa wybieganego na półmaratonie dodam 10-15s/km i na takiej prędkości podejmę się walki z dystansem 2krotnie dłuższym. Pięciosekundowe widełki zostawiam dla siebie i ostateczną decyzję podejmę w dniu startu znając warunki pogodowe i własną dyspozycję. Zatem planowo chciałbym zejść z wynikiem poniżej 2:40, a ile poniżej to okaże się już niebawem.

Na miejsce dojechaliśmy grubo przed czasem, na spokojnie odebrałem pakiet i zasiadłem na trybunach hali, w której zlokalizowano biuro zawodów. Rozgrzewka standardowa, na pół godziny przed startem - kilkanaście minut biegu, trochę gimnastyki, 2 rytmy i tyle. Start umiejscowiono podobnie jak przed rokiem na stadionie, kilkadziesiąt metrów bieżni i wybiegliśmy do miasta. Początek delikatnie z górki, wiedziałem że będzie szybko ale tej prędkości na zbiegu absolutnie się nie odczuwało. Otwarcie wyszło w 3:21, ale już zaraz ustabilizowałem tempo na 3.30 i biegłem samotnie. Przed 4km minął mnie Bartosz Kryske z Bydgoszczy, ale nie odważyłem się z nim zabrać, chowałem siły na później. Już zaraz wyprzedził mnie Tomasz Grzybowski z Serocka. Co jest? - pomyślałem... przecież nie zwolniłem... niech biegną. Piątka stuknęła równo w 17:30 - idealnie z założeniami, biegło się bardzo komfortowo mimo delikatnego długiego podbiegu, na który właśnie się wdrapałem. Kiedy tuż przed 6km trasa skręciła na południe i na kolejnym podbiegu dostałem silny wiatr od czoła zacząłem żałować, że nie zabrałem się z chłopakami, którzy byli w tym momencie 20-30m przede mną. Siódmy kilometr był bardzo rozpaczliwy, ledwie co poniżej 3.50, a kosztowało to i tak sporo sił. Wreszcie za znacznikiem 8km trasa odbiła z linii wiatru i można było odetchnąć. Sporo jednak straciłem i pojawiły się pierwsze wątpliwości, czy jest jeszcze choć cień szans na powrócenie do walki o życiówkę. Zegarek na odmierzonej dyszce brutalnie ukazując mi czas 35:52 uzmysłowił mi, że już pozamiatane. Pozostało mi zewrzeć poślady i spróbować dowieźć aktualnie klepane 3.35/km ... Kiedy gdzieś koło 12km doszła mnie 1. kobieta Sylwia Ejdys-Tomaszewska biegła za mną kilka minut, ale wystarczyło krótkie odwrócenie się przez ramię i bez słowa dała mi wyczekiwaną zmianę. A już zaraz znowu biegliśmy pod wiatr... Czekałem na to i z ulgą wskoczyłem jej na koło, a raczej spróbowałem lecz niewiele to pomagało - Sylwia nie należy do wysokich i barczystych zawodniczek ;-) Zatem bardziej niż wiatrochron miałem wsparcie w postaci towarzystwa tuż przed sobą całkiem zgrabnej biegaczki.  Tuż za 15km trasa szczęśliwie zmieniła kierunek i to był jak dobrze pamiętam ostatni moment walki z wiatrem. Nie byłem jakoś specjalnie zakwaszony, ale nie znalazłem w sobie wewnętrznej motywacji by dalej biec z liderującą kobietą. Swoje zrobiła, pomogła mi przetrwać na wietrznym odcinku i chyba sumienie nie pozwoliło mi nadużywać jej koleżeństwa. Zaraz za wiaduktem była nawrotka. Znałem swoje tempo, wiedziałem że z pewnością gonią mnie kolejni biegacze. Jednak widok silnej 5-6 os. grupy mnie zaskoczył. Co współpraca to współpraca, moja brawurowa próba ustawienia tempomatu na 3.30 w dzisiejszych warunkach z góry była skazana na klęskę... Kawałek za 17km skręciliśmy w stronę miasta i nareszcie wiatr stał się sprzymierzeńcem. Tylko czekałem kiedy grupa mnie dojdzie, ale po pewnym czasie usłyszałem za sobą osamotnione sapanie jak się później okazało Artura Kamińskiego ze Skierniewic, który rozerwał grupę i pędził już w długim finiszu do mety. Miło spytał o samopoczucie i pomalutku zaczął mi się oddalać. Nie biegło mi się już komfortowo. Wmawiałem sobie: zacznę go gonić za minutę, za dwie, no dobra od 20km... Ale strata była już za duża. Dwudziesty pierwszy kilometr udało mi się pokonać poniżej 3.30, ale to było wszystko co miałem dziś do powiedzenia. Nie było finiszu na bieżni, było smutne i pełne goryczy ukończenie tego nieudanego startu. Długo nie dostawałem SMSa ze swoim oficjalnym wynikiem. W międzyczasie skromnie wytruchtałem boso na murawie stadionu (za ciepło nie było, ale odciski na stopach nie pozwoliły mi pozostać w butach), przebrałem się, zjadłem pyszny obiad z kompotem, pączkiem i kawą. Tylko chleb ze smalcem i ogórasem sobie odpuściłem - nie mogę sobie jeszcze folgować za bardzo, jeszcze 3 tygodnie względnej dyscypliny dietetycznej :) I tak stałem i marzłem pod sceną, gdzie odbywała się uroczystość zakończenia i dekoracji i wtem przyszła mi na telefon wiadomość o końcowym wyniku 2h30m :) No tyle to ja chcę na maratonie uzyskać - za kilka lat, jak zdrowie pozwoli i chęci zostaną... ale nie na połówce ;-) Okazało się, że mój czip nie został sczytany na linii mety i przypadkowo zapikał jak przechodziłem w jej pobliżu. Szybka akcja i obsługa czasu odnalazła zdjęcie z moim finiszem, tylko nie wiedzieć czemu uznała mi za końcowy czas o minutę lepszy niż rzeczywisty.

1:16:29 (Garmin)
tempo śr 3:38/km
miejsce 21/1109 Open, 
9 w kat M-30, 3 drużynowo

Cóż, za 3 tygodnie sukcesem będzie złamanie 2.40 - choćby o włos!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz