piątek, 12 maja 2017

Wings for Life, część 2



   Dobiegaliśmy grupą 6-7 osób do znacznika 25. kilometra. Dookoła same pola. Z każdym krokiem coraz bardziej nerwowo rozglądałem się za ustronnym miejscem na sikanie, aż w końcu przy murowanej wiacie pustego na szczęście przystanku autobusowego musiałem przystanąć na blisko 30 sekund. Wracając do biegu za plecami była spora przerwa, a więc nie chcąc długo biec samemu i tracić energię na walkę z wiatrem zacząłem gonić. Do odrobienia było około 130 metrów co zajęło mi 1,5 kilometra – skok tempa do 3:30 na tak długim odcinku był średnio rozsądny w kontekście planowanego dystansu, jednak wówczas ciężko było o racjonalne myślenie… Skleiwszy grupę nawet specjalnie długo nie musiałem uspokajać oddechu, jednak energetycznie musiałem na tym całym manewrze nieco stracić – najważniejsze że jednak pęcherz był w końcu pusty. Trzecia dziesiątka okazała się najszybsza i zajęła mi 39:04 (3:54/km). Gdy minęliśmy znacznik 30.km Andrzej z jednym z biegaczy szarpnął tempo do około 3:45 i grupka zaczęła się rozrywać. Przez kilka minut biegłem jeszcze z Grześkiem i Kamilem Kunertem, ale około 33.km tempo 3:50-3:55 okazało się dla mnie już nazbyt wymagające i lekko zwolniłem. Przez miasteczko Pobiedziska przeturlałem się samotnie. Chłopaki z przodu coraz bardziej się oddalali, nie odwracałem się bo to oznaka słabości ;-) a nie chciałem dać poznać po sobie że z każdym kilometrem biegnie mi się coraz ciężej. Mimo mojego zwalniania zacząłem zbliżać się do Jarka Gniewka, którego szarża na początku sponiewierała jeszcze bardziej niż mnie. Biegł już „Galloway’em” (marszobieg) co chwilę nerwowo odwracając się do tyłu. Czwarta dziesiątka w 41:30 oznaczała spadek średniego tempa do 4:09/km. Zbliżałem się do dystansu maratonu, zacząłem przeliczać jaki będę miał międzyczas po jego pokonaniu. Za punkt honoru postawiłem sobie złamanie 2.50. Nieopodal Jeziora Lednica z czasem na zegarku 2:49:4x wkroczyłem w ultra :)
   Nadzieja na dobiegnięcie do chorągiewki z napisem „60” kiedy piątkę 40-45km pokonałem tempem  4:35/km stała się iluzoryczna. W końcu po około 20 minutach dopadłem zwierzynę przed sobą i turlałem się dalej tempem ok 5/km. Wiedziałem, że właśnie awansowałem do pierwszej dziesiątki, ale pewnie zaraz zaczną mnie wyprzedzać ci bardziej rozsądni biegacze… Zaczęły łapać mnie skurcze w mięśnie dwugłowe ud. Bałem się, że każdy kolejny krok może być tym ostatnim, a jak się przewrócę to już mogę nie wstać. Czego ja innego mogłem się spodziewać skoro 2 tygodnie temu biegłem mocny maraton… Za 46.km bolały mnie już nawet włosy. W końcu musiałem przejść do marszu, chociaż na chwilę. Momentalnie zaczęło mi się kręcić w głowie, ale na szczęście tylko na krótką chwilę. Nie mając przed sobą charakterystycznych punktów odniesienia wypatrywałem dziur w asfalcie i mówiłem sobie, że od kolejnej dziury wracamy do truchtu. Czwarte przejście do marszu wypadło przy bufecie przed 48.km. Moment wcześniej zjadłem awaryjny żel z guaraną, a od wolontariuszy chwyciłem czekoladę, kubek izotoniku i butelkę wody. Ten zastrzyk energii pobudził mnie o tyle, że mogłem odpuścić maszerowanie. Piątkę 45-50km przebrnąłem z żałosnym średnim tempem 5:30/km. Wiedząc, że wciąż jestem w top10 ambicja nie pozwoliła mi zakończyć biegu. Już za chwilę to ja stałem się pachołkiem miniętym przez dwóch biegaczy. Nie było szans, żeby spróbować się z nimi zabrać. Szarpnięcie tempa do jakichś 4:40 było wówczas abstrakcyjne, jednak postanowiłem dalej klepać swoje – do samego końca… Odgłos śmigłowca stawał się coraz wyraźniejszy, oznaczało to że Małysz zbliża się nieubłaganie. Nie zaryzykowałem zadarcia głowy do góry, czy też odwrócenia się, bo to niechybnie oznaczałoby wywrotkę. Około 52,5km dopadł mnie Paweł Kaszyca (kolega z Zimowej Triady Biegowej). Zdziwiłem się, że dopiero teraz – jest to bardzo doświadczony ultras, jednak mocny start na Orlen Marathon 2 tygodnie wcześniej również i jego ostro wymęczył. Zagaił, ale nie wziął na hol i zaczął się oddalać. Za chwilę dostałem sygnał od rowerzystów żebym trzymał się prawej strony jezdni – był to znak, że moja przygoda dobiega końca. Wciąż walcząc ze skurczami dwójek przyspieszyłem i meta doścignęła mnie po 53,11km. Lekko zamroczony nawet nie dojrzałem Małysza za kierownicą, zawróciłem do minionego przed momentem bufetu, wypiłem butelkę izotoniku, zjadłem banana i pozostało mi tylko oczekiwać autobusu którym powrócę na poznańską Maltę. Trasa Wingsa nie należy do łatwych - Garmin zarejestrował mi aż 260m przewyższeń. To całkiem sporo jak na obszar nizinnego pasa Pojezierza Wielkopolskiego. Z powodów logistycznych ciężko byłoby jednak wytyczyć ją bardziej łaskawie dla biegacza bez dodatkowych utrudnień dla mieszkańców.


   Przed momentem spotkała mnie burza oklasków przy bufecie, wchodząc do autobusu kolejna seria od wcześniej złapanych biegaczy – bardzo przyjemne uczucie. W środku wypatrzyłem Janka – skończył kilometr przede mną. Powrót do miasta dłużył się niemiłosiernie. Nie załapałem się na chroniącą przed zimnem folię NRC, dobrze że chociaż zdążyłem skubnąć banana z bufetu. Po blisko dwóch godzinach jazdy wystrzeliłem jak z procy w stronę depozytu. Moja busowa ekipa musiała sporo się naczekać, ale liczyli się z takim obrotem spraw ;-)
   Piękna przygoda, cenne doświadczenie – nigdy więcej asfaltowego ultra. Trzynaste miejsce w krajowej stawce i "zaledwie" 53 kilometry zostawiają spory niedosyt, jednak obsada w tym roku była nad wyraz silna. Taki wynik w zeszłym roku dawał miejsce trzecie, a w 1.edycji nawet pozwoliłby wygrać. Lubię długie dystanse, ale zdecydowanie przyjemniej pokonywać je na szlakach leśnych i górskich. Start w Wingsie solidnie mnie sponiewierał. Dopiero wczoraj (4ego dnia) wyszedłem na pierwszy biegowy trening. Kolejne wyzwanie już za 50 dni – Ultramaraton Karkonoski (52km, ponad 2200 metrów przewyższeń) :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz