Jesienią zeszłego roku
trafiłem w internetach na zapowiedź górskiego biegu etapowego. Termin pokrywał
się z feriami zimowymi, także idealnie nam z belferzycą małżonką przypasował.
Mimo że sam po górach z racji nizinnego zamieszkania (Łódź) biegam
sporadycznie, to jednak zaczynałem ponad 4 lata temu. Trzykrotnie zafundowałem
sobie półmiesięczne obozy w Szklarskiej Porębie (2012-2014). Mam już za sobą co
nieco górskich startów – Wielka Pętla Izerska (2015r), Maraton Karkonoski
(2016r), czy wreszcie z ostatnich wakacji ekstremalne Inov-8 x2 w rumuńskich
Fogaraszach (18km na trasie w całości powyżej 2tys m npm; 1700m przewyższeń).
Specyfiki ostrego biegania dzień po dniu doświadczyłem raz w życiu. Do dziś
pamiętam jak po ponad 30km na zwałowisku Góry Kamieńsk wystartowałem w krosowym
biegu na przeszło 20km dystansie. Lubię się zmęczyć, ale skala tamtego
wyczerpania była porażająca. Gdy opublikowano regulamin i trasy Zimowej Triady
Biegowej absolutnie nie trafiało do mnie jak ciężkie wyzwanie mnie czeka. Same
profile wysokości nie robiły wielkiego wrażenia. Zapomniałem jednak o jednym
istotnym czynniku – kopnym śniegu :)
Ponad 60km z blisko 3 kilometrami przewyższeń w
niewiele ponad dobę i na dodatek w warunkach zimowych zaczęło mnie jednak
przerażać po kilku zimowych treningach w łódzkich okolicznościach przyrody.
Cóż, warunki będą jednak jednakowe dla wszystkich. Brać kijki czy nie? Nigdy z
nimi nie biegałem, ba – nawet trekking ze wspomaganiem specjalnie nigdy mi nie
wychodził. Decyzja mogła być tylko jedna.
W góry dotarliśmy dzień
przed biegiem. Niewiele to czasu na aklimatyzację, jednak chcąc jeszcze podczas
urlopu pochodzić po szklakach, uznaliśmy że lepiej będzie pobiec na świeżości i
zostać na miejscu kilka dni po zawodach. Późna godzina sobotniego startu po
Gorcach (g11) zasiała w mojej Beacie ziarenko niepokoju, czy aby na pewno zdąży
ukończyć swój jedyny etap przed zmrokiem. Gabaryty jej plecaka skrzętnie
przygotowanego na start przywoływały zdziwienie niejednego uczestnika Triady,
jednak „lepiej nosić niż się prosić”. Nieco uległem jej zapobiegawczości i sam
też upakowałem się w plecak. O kurtce, którą zwinąłem do środka po krótkiej
rozgrzewce, oczywiście nawet nie pomyślałem w ferworze walki, jednak w górach
nigdy nie wiesz co cię może spotkać i to dodatkowe pół kilograma lepiej ze sobą
jednak taszczyć.
Etap
1, Gorce – 21km (960m przewyższeń) z Krościenka nad Dunajcem
przez Wymyśle, Pisarzową pod Lubań (z ominięciem szczytu), zbieg czerwonym
szlakiem przez Jaworzynę i Marszałek.
Pierwsze 2 kilometry
nieustannie biegły łagodnie (8% nachylenia) pod górę, ale drogą nieprzyjemną z
rozjeżdżonymi śniegowymi koleinami. Już po kilku minutach znalazłem się w
pierwszej trójce i odważnie z kolegami brnęliśmy truchtem do przodu. Sprinterski
zbieg we wsi Kąty-Niwki uświadomił mi jak mocni są rywale. Wszyscy startujący w
górach wiedzą że takie biegi wygrywa się na zbiegach, a prowadzący Piotr
Biernawski z Kubą Woźniakiem chyba w ogóle nie hamowali, tylko gnali niemal na
złamanie karku – szacun :)
Kolejne kilometry były mocno urozmaicone, trasa raz po raz zmieniała nachylenie
i miąższość pokrywy śnieżnej.
Na jednym z odcinków niemal na czworakach
przedzieraliśmy się przez zarośla, na innym mimo płaskiej nawierzchni nie dało
się nawet truchtać, bo przy każdym kroku zapadaliśmy się powyżej kolan w śnieg.
Ciekawym fragmentem był też dość stromy zbieg w kopnym śniegu wąwozem z
ukrytymi pod spodem kamieniami. Tu straciłem do kolegów jakieś 50 metrów, które
bardzo długo musiałem odrabiać. Przed 9.km trasy wyrósł bowiem
czterokilometrowy podbieg, z łącznym przewyższeniem aż 450 metrów! Momentami
nachylenie dochodziło do 20% i jedynie trawersując szlak krawędziowaniem
udawało się zyskiwać na wysokości. Do tego stopnia skupiłem się na śledzeniu
śladów Kuby, że nie zauważyłem kiedy odbiliśmy z zielonego szlaku na Lubań
(trasa biegu omijała wierzchołek). Nie dane było jednak nacieszyć się
sponiewieranym mięśniom płaskim odcinkiem, bo niemal natychmiast rozpoczęliśmy
ostry zbieg w stronę Krościenka. W okolicy 17-18km Kuba wyminął wciąż
dyktującego tempo Piotra i zaczął nam się oddalać. W miejscach gdzie on sunął
niczym surfer na wysokiej fali, my z każdym krokiem zapadaliśmy się w głęboki
śnieg, czasem po kolana… Na mecie okazało się, że tajemnicą była bardzo wysoka
kadencja (częstotliwość kroków), bo moja waga była niemal identyczna z masą
Kuby – tutaj Piotr miał jednak znacznie utrudnione zadanie. Gdy nasza strata
dochodziła do 200m wykorzystałem kawałek ubitego odcinka trasy i rozpocząłem
pościg za liderem. Miałem wrażenie, że kolega ani przez moment nie oglądnął się
do tyłu (później przyznał, że jednak kątem oka kontrolował sytuację). Jeszcze
na śnieżnym zbiegu udało mi się zniwelować stratę do 80m, jednak gdy wbiegliśmy
na suchy asfalt moje poczucie bezpiecznego sprintu w dół nie pozwalało mi
pędzić mocniej niż 2:30-2.40/km.
Gdy wreszcie długi męczący zbieg dobiegł końca
nawet nie zdążyłem pomyśleć o finiszu, gdy tuż za ostrym zakrętem wyrosła meta.
Moja strata do Kuby wyniosła 14 sekund.
OK – kim jest Kuba? Byłym reprezentantem kraju w biegach przełajowych, gdy ja zaczynałem biegać w 2010 roku on notował wyniki 31:35 na 10km (w wieku 20 lat). Cztery lata temu rozmienił 70 minut w półmaratonie. Obecnie jest czołowym polskim triathlonistą i niejednemu miłośnikowi tej dyscypliny sportu powinno być znane jego nazwisko. Także strata 14 sekund była niby bardzo niewielka, ale możliwość wyprzedzenia takiego asa wydała mi się już wówczas niewykonalna. Pozostała obrona drugiego miejsca. Minutę po mnie do mety dotarł Piotr, dla którego etap gorczański był jedynym startem tego weekendu i tym samym przybiegłszy trzeci wygrał pojedyncze zawody. Nad kolejnym uczestnikiem Triady miałem ponad 5 minut przewagi. Po przebraniu się w suche ciuchy, uzupełnieniu kalorii w miejscowej karczmie i miłej pogawędce z łódzką bracią biegową spokojnym spacerem ruszyłem pod prąd kierunku biegu, na spotkanie dzielnej małżonki Beaty, dla której był to pierwszy start w górach, pierwszy raz na odcinku ponad 20km i pierwszy raz po tak obfitej pokrywie śnieżnej.
Widok uradowanej Beaty mocno mnie uszczęśliwił, już wiem że złapała solidnego bakcyla i coś mi się zdaje że częściej zaczniemy wyjeżdżać w góry na solidne brykanie.
OK – kim jest Kuba? Byłym reprezentantem kraju w biegach przełajowych, gdy ja zaczynałem biegać w 2010 roku on notował wyniki 31:35 na 10km (w wieku 20 lat). Cztery lata temu rozmienił 70 minut w półmaratonie. Obecnie jest czołowym polskim triathlonistą i niejednemu miłośnikowi tej dyscypliny sportu powinno być znane jego nazwisko. Także strata 14 sekund była niby bardzo niewielka, ale możliwość wyprzedzenia takiego asa wydała mi się już wówczas niewykonalna. Pozostała obrona drugiego miejsca. Minutę po mnie do mety dotarł Piotr, dla którego etap gorczański był jedynym startem tego weekendu i tym samym przybiegłszy trzeci wygrał pojedyncze zawody. Nad kolejnym uczestnikiem Triady miałem ponad 5 minut przewagi. Po przebraniu się w suche ciuchy, uzupełnieniu kalorii w miejscowej karczmie i miłej pogawędce z łódzką bracią biegową spokojnym spacerem ruszyłem pod prąd kierunku biegu, na spotkanie dzielnej małżonki Beaty, dla której był to pierwszy start w górach, pierwszy raz na odcinku ponad 20km i pierwszy raz po tak obfitej pokrywie śnieżnej.
Widok uradowanej Beaty mocno mnie uszczęśliwił, już wiem że złapała solidnego bakcyla i coś mi się zdaje że częściej zaczniemy wyjeżdżać w góry na solidne brykanie.
Etap
2, Pieniny – 10,5km (420m przewyższeń) na dwóch pętlach
z Rynku w Krościenku, wzdłuż Dunajca, ulicą Św. Kingi, Pienińską i masyw góry
Toporzysko.
Na kwaterę po pierwszym
biegu dotarliśmy przed 16, pozostało mi jedynie wskoczyć do wyra, unieść nogi
wysoko by przyspieszyć namiastkę regeneracji i spróbować się zdrzemnąć. Wciąż
żywe emocje i solidnie rozbudzone serducho nie pozwoliło niestety nawet na
minutę snu i już zaraz byliśmy w drodze na etap wieczorny. Przed startem
wskazane było aby potruchtać z dobry kwadrans. Ruszyliśmy chwilę po krótkim
pokazie fajerwerków punkt 19, każdy z czołówką.
Od samego początku biegłem w
pierwszym szeregu, jednak gdy kilkukrotnie dostałem łokciem od miejscowego
młodzieńca, potulnie schowałem się w jego cieniu. Po nieco ponad 2 płaskich
kilometrach rozpoczął się podbieg pod Toporzysko. Tu minąłem Michała Stawskiego
z Łodzi, wymieniliśmy pozdrowienia i wolniutkim truchtem drobiliśmy pod górę.
Jako pierwszy tempa dyktowanego przez kolegę od łokci nie wytrzymał Zbyszek
Jaworski, ten który tracił do mnie ponad 5 minut po pierwszym etapie. To on
musiał gonić, jednak gdy w ślad za nim ruszył liderujący Kuba i ja musiałem
wyminąć marudera. Dwustumetrowe przewyższenie na odcinku 1,2km było wymagające
i chyba dość selektywne dla szarżujących biegaczy. Na zbiegu „łokietek” zabiegł
mi drogę, może chciał pokazać miejscową gościnność, sam nie wiem … Półmetek
przekroczyłem już wspólnie z Kubą i razem sunęliśmy do przodu aż do początku
podbiegu, który dla mnie okazał się podejściem. Do marszu musiałem przejść już
po 3 minutach i tylko bezradnie spoglądałem jak niknie mi w oddali światło
czołówki przyszłego triumfatora Triady. Nie ma mocnych na takiego cyborga,
zwłaszcza gdy ten przyodzieje krosowe kolce. Po kilku chwilach dogonił mnie
kolejny zawodnik. Spytałem czy leci tylko Pieniny czy całą Triadę. Od słowa do
słowa wydedukowałem że to Paweł Kaszyca, bo dokładnie pamiętałem kto zajął
piąte miejsce w południowym biegu. Ambicja nie pozwoliła mi dalej maszerować i
z wielkim grymasem zakwaszonych mięśni wspinałem się za Pawłem. Zbieg w stronę
mety był szybszy niż na pierwszym okrążeniu, a za lekko zaciśnięty pasek od
czołówki wywoływał jej silne drgania, co groziło zgubieniem źródła światła.
Twardo dotrzymywałem kroku szarżującemu Pawłowi, co rusz poprawiając swoją
latarkę. Wreszcie trasę rozświetliła pochodnia, a przed nami widać już było zabudowania
Krościenka. Chwyciłem czołówkę w dłoń i już zaraz poczuliśmy asfalt pod nogami.
Zaczęliśmy pierwsze duble wolniejszych biegaczy, a ja postawiłem sobie za cel
wyprzedzenie kolegi, co na dobrą sprawę nie było mi matematycznie potrzebne, ale
dałoby psychologiczną przewagę przed decydującym trzecim etapem Triady. Paweł
jednak nie odpuszczał i w rezultacie zafundowaliśmy sobie blisko 500 metrowy
sprint do mety.
Wygrałem o 3 sekundy, a do Kuby straciłem kolejne 44 sekundy.
Wyściskawszy się z Beatą solidnie sponiewierany doczłapałem do auta, by jak
najszybciej rozpocząć akcję regeneracja.
Etap
3, Beskid Sądecki – 31km (1480m przewyższeń) z Krościenka 3km
pętlą przy Dunajcu, przez Dzwonkówkę na Przehybę, Bereśnik i ponownie
Dzwonkówkę.
Całą noc spędziłem w
opaskach kompresyjnych na udach i łydkach. Sumarycznie kilkoma drzemkami
uzbierało się może ze 4-5 godzin snu. Gdy mocno ponaciągany rozpocząłem
rozgrzewkowy trucht i po kilku minutach odczytałem tempo 6:30 na tarczy Garmina
mina nieco mi zrzedła, ale delikatna gimnastyka i krótka rozmowa z łódzkimi
znajomymi dodała mi potrzebnych do walki sił. Godzina 9:30 niemrawo
wystartowaliśmy.
Z pewnością wszyscy konkretnie odczuwaliśmy skutki dnia
poprzedniego i wyszło to tak, że tempem 4:30 prowadziłem uśpiony peleton na
pierwszym płaskim odcinku. Tu zaproponowałem abyśmy dali sobie spokój z Przehybą
i odfajkowali 10 pętli po płaskim, ale niestety nikt nie podłapał tematu. Po
kwadransie zaczął się pierwszy tego dnia podbieg – skromne 550 metrów na
odcinku 5,5km.
Na jednym z oblodzonych odcinków przeszedłem do marszu i zmienił
mnie wówczas na prowadzeniu Paweł. Tracił do mnie 8 minut, moim zadaniem było
wieźć się na nim najdłużej jak się da i nie dać sobie wydrzeć drugiego miejsca.
Dość szybko zostaliśmy sami we trzech – tak, ten trzeci to oczywiście Kuba :) Jeszcze przed Dzwonkówką
pierwszy raz padło hasło „etap przyjaźni”, co dodało mi mnóstwo wiary w końcowy
wynik. Po godzinie przyjąłem pierwszy zastrzyk energetyczny, który wyraźnie dał
mi kopa.
Na płaskim odcinku w stronę Przehyby udzielił nam się nastrój
zajebistości przepięknych otaczających nas krajobrazów i przyjemnie
gawędziliśmy o kipiącej w każdym z nas sportowej pasji. Za 17km rozpoczął się
długi i miejscami stromy zbieg, na którym tak się złożyło że to ja nadawałem
tempo – czyli było lekko, ale w trupa. A tak poważnie, to zbiegaliśmy troszkę
lagodniej niż w Gorcach, ale jednocześnie na tyle ostro by wypracować
bezpieczną przewagę nad goniącymi nas zawodnikami (Paweł musiał przybiec co
najmniej minutę przed kolejnym by wskoczyć na podium) Na drugim bufecie (21.km)
czekali na mnie żona z psem – ich widok (ok, trochę bardziej Beaty niż psa) fantastycznie
mnie podbudował i okazał się genialnym motywatorem do dalszej tułaczki.
Na
oblodzonym momentami podejściu pod Bereśnik uzgodniliśmy że wszystkim nam
pasuje wspólne ukończenie biegu. Na tym etapie zabrzmiało to jak miód dla moich
uszu. Dyktujący tempo Paweł wciąż hipnotyzująco truchtał, moje mięśnie wolały
szybki marsz pod górę. W okolicy Kotelnicy (24km) poprosiłem chłopaków o
minimalnie wolniejsze tempo przez chwilę, bo najzwyczajniej zostaną sami. Dziś
oni byli mocniejsi ode mnie, ja stanowiłem na ostatnim podejściu pod Dzwonkówkę
najsłabsze ogniwo i zrozumiałem skąd wzięła się nazwa tego szczytu – pokracznie
nań się wdrapując dostałem solidnego dzwona. Wreszcie osiągnęliśmy ostatnią
kulminację i wskoczyliśmy na znany nam czerwony szlak do Krościenka. Zastanawialiśmy
się jak dużą nadróbkę mamy nad goniącymi nas biegaczami i upewniliśmy się że
mocno bezpieczną. Nikt samotnie nie wytrzymał by psychicznie takiego tempa
jakie narzuciliśmy sobie wspólnie. Na metę wbiegliśmy trzymając się za ręce.
Drugie miejsce w Triadzie stało się faktem. Nad kolejnym zawodnikiem wypracowaliśmy 8 minut przewagi.
Drugie miejsce w Triadzie stało się faktem. Nad kolejnym zawodnikiem wypracowaliśmy 8 minut przewagi.
Biegi etapowe to zupełnie
inne bieganie niż jednorazowe długie dystanse. Umiejętne rozłożenie sił jest
niezbędne dla ukończenia rywalizacji w zdrowiu i dobrym samopoczuciu. Moja ułańska
szarża w etapie gorczańskim w zespół z idiotycznym finiszowym sprintem w
Pieninach o mało nie zaowocowały katastrofą. Końcowy efekt jest jednak bardzo
dla mnie przyjemny i stanowi mój jak dotychczas największy górski sukces.