poniedziałek, 26 października 2015

33. Toruń Maraton - 2:43:55

PROLOG :) - czyli miesiąc między Berlinem a Toruniem ...
Już kilka dni po moim rekordowym ale nie w pełni jednak satysfakcjonującym Berlinie przewertowałem kalendarz startów i skusiłem się na kolejny maraton jeszcze jesienią - po 4 tygodniach w Toruniu. Niewiele osób wiedziało o moich planach, co niewątpliwie pomogło osiągnąć spokój i zdjąć z siebie presję oczekiwań. Zaraz po pomyśle odwiedzin miasta Kopernika zrodził się spontaniczny start w Kaliszu na 10km - zupełny niewypał, ale o tym już pisałem... Kolejny tydzień poświęciłem na konkretną robotę maratońską, za dużo luźnych tygodni wpadło mi ostatnio w związku z tapperingiem do Berlina, a i później przez regenerację już po nim. Mocno podniosłem kilometraż, solidnie dorzuciłem do pieca i na nowo zaprogramowałem organizm do pracy na wysokich obrotach. Pod koniec tygodnia wykonałem bardzo wymagający trening 5x3 km w tempie maratońskim na krótkich 2` przerwach. Parametry pulsu i ogólne samopoczucie mięśniowe i oddechowe pozwoliły mi uwierzyć, że w Toruniu może wykluć się coś naprawdę ciekawego. Kumulujące się akcenty biegowe, czyli kolejne treningi wykonywane na zmęczeniu dni poprzednich, skończyły się delikatnym nadwyrężeniem kilku włókien w mięśniu czworogłowym uda. Mój dużo wcześniej zaplanowany start na 10km w Uniejowie (na tydzień przed Toruniem) stanął pod znakiem zapytania. Wciąż też nie wiedziałem jak go potraktować, o ile w ogóle tam bym miał jechać... Na szczęście krótka kuracja przeciwzapalnym Olfenem i maścią Voltaren (szczerze polecam!) postawiła mnie na nogi, powrócił optymizm, wola walki i zdecydowałem się pobiec Uniejów w granicach rekordu życiowego (ok 34.30). Podświadomie gdzieś w głowie żarzyła się jednak kontrolka bezpieczeństwa i gdy półmetek minąłem po 17:20 (z delikatną stratą do zakładanego międzyczasu) zdecydowałem jednak lekko odpuścić. Wiedziałem, że druga część trasy w Uniejowie jest nieco wolniejsza i musiałbym wzbić się na swoje wyżyny by spróbować zaatakować zakurzony PB (rekord życiowy). Toruń był dla mnie ważniejszy, dlatego zdecydowałem nie umierać za rekord na dystansie mniej dla mnie istotnym. Skończyło się na wyniku 35 z małym hakiem, ale najważniejsze że czworogłowy wytrzymał, a i ja za specjalnie się nie sponiewierałem. Do maratonu pozostał mi tydzień. Zdecydowałem się na kalkę tygodnia startowego, jaki zafundowałem sobie przed Berlinem. Jeśli coś się sprawdziło, to po co to zmieniać. Do Torunia pojechałem już w sobotę po obiedzie. Niby niedaleko i była możliwość odbioru pakietu startowego również w ndz rano, ale chciałem oszczędzić sobie zbędnego stresu, jak również nie spędzić tuż przed maratonem 2godzin za kółkiem z przykurczonymi nogami.

Maraton Toruński
Po zmianie czasu z letniego na zimowy teoretycznie miałem godzinę dłużej na sen. W rzeczywistości ta noc tuż przed startem jest często spisywana na straty jeszcze przed jej nastaniem, ale i tak udało mi się w kawałkach przespać z 5godzin. Grunt że cały tydzień do biegu spałem bezproblemowo, a to rzadkie u mnie :) Po tradycyjnym śniadaniu na 3godziny przed startem (czyli bułki z miodem i dżemem + słodka kawa) poszedłem na krótki spacer do pobliskiego lasku - było bardzo zimno i mgliście, ale bezwietrznie i zacząłem łapać bojowy nastrój!
Z pensjonatu gdzie nocowałem wyjechałem godzinę przed startem i auto logistycznie zostawiłem w okolicach nowej hali sportowej, przy której umiejscowiono metę maratonu. Na starówkę, gdzie zlokalizowano start miałem niecałe 2km - w sam raz na spokojną rozgrzewkę. Jeszcze za nim ruszyliśmy uciąłem kilka miłych słów z Grzesiem Kubickim z Aleksandrowa Łódzkiego i chłopakami z Truchtu Skierniewice - Arturem Kamińskim, który 3tygodnie po maratonie w Koszycach podobnie jak i ja chciał zakończyć sezon z przytupem oraz Przemka Kalińskiego, dla którego był to start docelowy na wynik poniżej 2:50. Toruń niewątpliwie atrakcyjnym miastem jest! i maratończycy mieli prawo liczyć na piękną i widokową trasę. Tymczasem po 50m starówki wbiegliśmy na szarą wylotówkę z grodu Kopernika i z każdym kolejnym kilometrem było tylko coraz bardziej nudno i przytłaczająco. Praktycznie po minucie od startu stało się jasne, że 5osobowa czołówka ruszyła tempem dla mnie za szybkim, zatem złapałem swój rytm i biegłem ramię w ramię z Białorusinem Lialeka. Z przodu śmigał Tomek Walerowicz, Rafał Czarnecki, Ukrainiec Demyda i dwóch zaproszonych przez Organizatora Etiopczyków. Zwłaszcza obecność tych dwóch ostatnich była dużym zaskoczeniem. Podobno zostali na bieg specjalnie zaproszeni, odebrani z Okęcia, ugoszczeni i dostali nawet tzw "startowe" czyli gratyfikację finansową za sam udział w maratonie. Mogło to gwarantować wysoki poziom sportowy tej dwójki, a jak było faktycznie napiszę w dalszej części relacji...
Początkowe tempo 3.45/km pasowało nam z Lialeką wybornie i okazało się selekcją na tyle wymagającą że dość szybko zostaliśmy tylko we dwóch. Biegliśmy Szosą Chełmińską na północ, profil trasy był niemal idealnie płaski i wciąż było bezwietrznie. Po niespełna 5km zbiegliśmy na ścieżkę rowerową równoległą do szosy. Pierwsza piątką stuknęła po 18:48 - idealnie! Wciąż wielki komfort, podobnie jak w Berlinie czułem się jak na szybszym rozbieganiu. Trasę maratonu znałem już wcześniej, biegłem tu 2 lata temu i doskonale zapamiętałem że liście zalegające na ścieżce nieco spowalniały. Profil stał się nieco bardziej pagórkowaty, było kilka krótkich zbiegów i podbiegów. Swoją drogą ta rowerowa droga jest świetną miejscówką na treningi tempowe - no brakuje mi takiej w mojej okolicy...
Koło 12km opuściliśmy w końcu DDR (drogę dla rowerów) i odbiliśmy w drogę gminną w stronę Chełmży. Minimalnie udało się przyspieszyć, i to przy zachowaniu wcześniejszej intensywności biegu - te liście jednak naprawdę nieco spowalniały. Minęliśmy po drodze wsie Pigża, Brąchnowo i Biskupice.  Na 14km otworzyłem pierwszą tubkę żelu energetycznego, który cały czas trzymałem w ręku. Pozostałe miałem pochowane w kieszonce i za rękawkiem. Po 15km wspólnego biegu w końcu odkryłem że mój kompan nie jest Polakiem :) do tego czasu nie zamieniliśmy ani jednego słowa, obydwaj jak na profesjonalistów przystało szanowaliśmy każdy gram energii. Jakoś rozmowa nam się nie kleiła, ja białoruskiego nie znam, a kolega niestety ani po polsku, ani po angielsku. Może to i jednak dobrze, można się było bowiem skupić na trzymaniu równego tempa ;-) Na 17km czekała nas ostra nawrotka za pachołkiem i zderzyliśmy się pierwszy raz tego dnia z nieprzyjemnym podmuchem wiatru - na migi uzgodniliśmy zmiany co 1km, po początkowej konsternacji i niemal zatrzymaniu się zdecydowaliśmy że ja mam zacząć :) Niewielka grupa pościgowa (4-5os) z Arturem Kamińskim miała do nas około 400m straty. Artur nie wyglądał już na tym etapie za świeżo. Wydawało mi się że biegnie z grymasem bólu na twarzy. Zaraz potem rozpoznałem Kamila Leśniaka (młody zdolny biegacz ultra/górski), który w debiucie (?) maratońskim deklarował chęć "złamania" 2:45. Chwilę za nim również w skromnym towarzystwie biegł Przemek - tryskał energią, coś czułem że to może być jego dzień. Po chwili dalsza trasa odbiła w prawo i nikogo więcej już nie udało się dojrzeć nadbiegającego z naprzeciwka. Półmetek minęliśmy z moim obcokrajowcem (podejrzewałem, że jest Ukraińcem) w 1:18:49 - raptem 11sekund szybciej niż zakładałem na starcie biegu. Pojawiły się pierwsze obawy czy utrzymam to tempo, na półmetku w Berlinie czułem się jednak znacznie bardziej świeżo - jednak mniej wiało i nozdrzy nie zapychał wszechobecny zapach gnojówki. Wciąż dawaliśmy sobie kilometrowe zmiany, bo wciąż wiatr utrudniał nam swobodny bieg. Muszę nadmienić, że te zmiany tak średnio nam się jednak układały. Miałem wrażenie że uczciwiej na nich pracuję i moje kilometry były nieco szybsze, a może jednak na zmianach Lialeki mocniej wiało? Wyczekiwałem powrotu na ścieżkę rowerową, bo znając przebieg trasy wiedziałem, że wtedy skończy się wiatr. Chwilę przed 25.km odbiliśmy w DDR i czekało nas 17km niemal wciąż na południe, w większości znaną już trasą. Dobiegając do kolejnego wodopoju, które sumiennie były rozmieszczone co 5km posiliłem się drugim żelem, który zaraz popiłem niestety mega słodkim izotonikiem. No był przezroczysty, byłem pewny że to woda. Na szczęście żołądek nie zastrajkował i śmigaliśmy dalej. Trzydziesty kilometr minęliśmy w 1:52:30 - zatem średnie tempo wynosiło idealnie 3.45/km, co gwarantowało by wynik na mecie minimalnie poniżej mojej nowej życiówki. Dotrzymanie tempa koledze sprawiło mi już jednak coraz więcej trudu. Kilka razy już mi uciekał na 2-3metry, ale zagryzałem zęby i krótkimi zrywami desperacko go doganiałem. Było coraz ciężej, monotonia otoczenia stawała się nie do zniesienia, brakowało mi jakiegoś bodźca i wtedy pojawiły się pierwsze delikatne skurcze i na domiar złego doszedł ból prawej kostki - za mocno zasznurowane buty w końcu zaczęły mi dokuczać. Na 33.km odpuściłem kolejną już chyba piątą próbę dogonienia towarzysza i dotarło do mnie, że niezmiernie ciężko będzie dziś rozmienić nawet te 2:40... Wzmagające się skurcze łydek skłoniły mnie do sięgnięcia po żel z kofeiną, który awaryjnie trzymałem za rękawkiem na ostatnie 2-3km, kiedy to miałem odpalić turbo dopalacze i pędzić po nowe PB. Niewiele on jednak pomógł i od 35.km toczyłem się już tempem powyżej 4/km. Koło 37.km przeleciał obok mnie niczym TGV Kamil Leśniak - no nie wierzyłem, że aż tak osłabłem.. dopiero na mecie się okazało że z jego mocno asekuracyjnego 2.45 wyszło 2.38 :) Wielkie brawa dla niego! Właściwie zacząłem już wyczekiwać kiedy zaczną mnie mijać kolejni. Oczyma wyobraźni wizualizowałem już sobie sylwetkę Artura, którego desperacko próbuję się uczepić i dotrzymać mu kroku w jego zwykle piorunujących finiszach. Tymczasem nikt mnie już więcej nie dogonił. Oni też osłabli, niektórzy bardziej ode mnie... Na przedmieściach Torunia, gdy wreszcie pojawiły się ludzkie sylwetki i nie musiałem ich przywoływać błądzącymi myślami, doszły mnie słowa - "zaraz dojdziesz czarnego! " Ale jak to? Przed nawrotką obydwaj dziarsko pomykali w czołowej piątce jakieś 600m przede mną, a teraz ja truchtając już 4:20-4:30 miałbym dogonić gościa z elity? zaproszonego? takiego z opłaconym startowym? eee, ktoś sobie jaja robi... Tymczasem zaraz rzeczywiście dojrzałem najpierw jednego, którego minąłem z takim impetem jak Kamil mnie, a po kilku minutach drugiego, którego również połknąłem jak pelikan żabę :) Gdy dobiegając do mety dostrzegłem na zegarze dobiegającą końca 2godzinę i 43minutę duma nakazała mi zafiniszować przed zmianą cyfry, co niemal nie zakończyło się katastrofą i tylko siłą woli utrzymałem się w pozycji w pół pionowej nie dając skurczom sprowadzić się do parteru. Swój dziewiąty maraton ukończyłem z czasem 2:43:55 zajmując wysokie 6. miejsce w klasyfikacji generalnej i niespodziewanie 2. lokatę w kategorii wiekowej. Bieg wygrał niezagrożenie Tomek Walerowicz z czasem 2:26 i nowym rekordem życiowym, zatem warunki do szybkiego biegania jednak dziś były :)



PROLOG
Czy decyzja o starcie w Toruniu miesiąc po Berlinie była rozsądna? Jeślibym odpuścił Kalisz i nie zafundował sobie mocnego tygodnia zaraz po nim, to nawet umiarkowanie mocno przebiegnięty Uniejów nie byłby przeszkodą do lepszego zakończenia sezonu. Dwa maratony w miesiąc to żaden wyczyn, jednak pomiędzy nimi należy zdecydowanie ograniczyć objętość treningową. Nawet czując się świetnie organizm z pewnością jest sponiewierany maratonem wcześniejszym i należy dać mu szansę na pełniejszą regenerację. Dziś zacząłem 3tygodniowe roztrenowanie. Korzystając z dnia urlopu pobrykałem troszkę na rowerze po lesie oczyszczając przy okazji kawałek wczorajszego Półmaratonu Szakala, w którym niestety tym razem nie uczestniczyłem. Popluskałem się też co nieco w uniejowskich termach, poza weekendem we wczesnych godzinach można tam jednak przyjemnie się zrelaksować :)