Prolog
Wrzesień 2023, Ustroń w Beskidzie Śląskim – kilka minut temu ukończyłem najdłuższy szlak długodystansowy w kraju, przeszło 500-kilometrowy Główny Szlak Beskidzki. Zamiast euforii jest jedynie zadowolenie z poprawnie wykonanego zadania, nieco poniżej oczekiwań ale przecież 40% trasy walczyłem z kontuzją. Sam fakt że się nie poddałem powinien wystarczać do pełnej satysfakcji, ale nie wystarczał. Poczułem pustkę, bo jutro już nigdzie nie pobiegnę, nie odetnę kolejnych kuponów z wypracowanej świetnej formy.
Kilka dni później wertuję kalendarz biegów górskich w poszukiwaniu nowego celu, a interesują mnie tylko długie trasy. A może kolejny szlak poza formułą zawodów? Tylko że to już było, kilka razy… Lądek 240km jest relatywnie prostym biegiem, najszybsi po niespełna dwóch nockach są na mecie, a poza tym połowę tej trasy biegłem już przy okazji krótszego startu. Przed rokiem poznałem nieco Beskid Wyspowy i Gorce, nie ukończyłem co prawda dystansu 170km przy Ultra Trail Małopolska, ale wiem że i w kolejnym roku nie będę gotowy na poprawkę, a co dopiero hardcorowe 240km z pionem bagatela 13km. Aby powalczyć na UTM trzeba mieszkać tam, a nie w centralnej Polsce. A skoro jesteśmy przy hardcorze to gdzieś to mi się już obiło o uszy…
„Warunkiem niezbędnym do zgłoszenia swojej kandydatury do Biegu Kreta jest ukończenie w ciągu ostatnich 4 lat biegu minimum w klasie RMT7 (160km płaskie lub górski ekwiwalent)”. Tak się składa że jesienią planowałem jeszcze koronny dystans w krainie Łemków w Beskidzie Niskim – Łemkowyna 150km. Trzeba jedynie ukończyć, nieważne w jakim stylu. Tak więc nawet jeśli odnowi mi się kontuzja z GSB to najwyżej dojdę do mety, limit mnie przecież nie zdejmie. Cztery dni po ukończeniu Łemkowyny w przeciętnym dość stylu (13.miejsce z czasem prawie 22godziny) skrzętnie piszę maila do rekordzisty Biegu Kreta, Darka Rewersa, z pytaniem czy nie objął by mnie opieką trenerską. Mimo niewielkiej przestrzeni dla nowych zawodników ten chętnie się godzi i po miesiącu dostaję do realizacji pierwsze rozpiski.
Rozdział pierwszy
Dzień startu, środa – długo nie chciałem wyjść z ciepłego łóżka, tak jakbym próbował się wyleżeć na zapas. Przed południem Szymon, jeden z moich supporterów z Szakali, zgarnął mnie z domowego gniazda. Nasze kamperowe studio dowodzenia było już w drodze, na pokładzie Adrian zwany Jurkiem oraz Adam, dla niektórych Misiek. Po pożywnym obiedzie na rynku w Sobótce zajechaliśmy do Winnicy Celtica, gdzie zlokalizowane było biuro zawodów i skąd już wkrótce jedenastka wybrańców miała ruszyć przed siebie, aby przy weekendzie domknąć trójkąt sudecki. Z kilkorgiem zawodników gdzieś tam kiedyś już się spotkaliśmy przy okazji biegowych eventów, zamieniam parę pustych nic nie wnoszących słów i obserwuję wymalowane feerią emocji twarze. Tracę poczucie galopującego czasu i chwilę przed odprawą uzmysławiam sobie, że nie mam spakowanego sprzętu, nie jestem przebrany i w sumie to muszę jeszcze do toalety.
Na drugi wystrzał ruszamy, na ulicach nie ma tłumu kibiców, ale da się dostrzec pojedynczych zaintrygowanych obserwatorów. Chwilę przed podejściem na Ślężę, pogańską siedzibę bogów, wysuwam się w pełni oczekiwanie na czoło stawki. Truchtam, idę, znowu truchtam, bacznie śledzę znaczki szlaków, utwierdzam się mapą w zegarku, reguluję wiązanie plecaka, pociągam oszczędnie łyka picia tak aby się upewnić czy nie skisło i czy w ogóle leci – wszystko gra, a zatem uspokajam głowę i już za chwilę frunę szutrową nieco nierówną, ale szeroką drogą w dół na Przełęcz Tąpadła. Eksplozja wiosny sprzed kilku tygodni mocno przyspieszyła okres wegetacyjny, dzięki czemu już teraz w kwietniu płynę przepięknie kwitnącym morzem rzepaku. Pod sklepem w Kiełczynie podmieniam u swojej ekipy bidon na pełny i z animuszem atakuję Szczytną.
„Masz 5 minut przewagi nad czasem Darka sprzed roku, czy nie jest za szybko?” Napotkany właśnie Radek będzie mi jeszcze kilkukrotnie przeliczał niewidzialną linię czasu. Wiem że z troski, ale na tym etapie to kompletnie bez znaczenia. Muszę jedynie wsłuchiwać się we własne serce i nie podpalać niczym junior. Za wiaduktem w Świdnicy dołącza do mnie Zygmunt z miejscowego klubu. To już taka tradycja, że krety są „holowane” przez ciężkie nawigacyjnie miasto aż do bufetu przy dworcu kolejowym. Punkt już czeka, z oddali słychać gwar zebranych wolontariuszy, kibiców i pozostałych zespołów wsparcia. Witam się w pośpiechu i momentalnie dopadam swoich, by tylko uzupełnić zapasy i skubnąć garść orzeszków. Dzień zmierza ku końcowi, zabieram czołową latarkę i kolejnym asfaltowym nieprzyjemnym odcinkiem oddalam się w kierunku Jeziora Daisy. I znowu, tym razem pod osłoną nocy, nie dane jest mi dostrzec walorów tego rezerwatu, na zimowym rekonesansie przeszkodą była tafla lodu bacznie strzegąca wodnej toni. Przedmieścia Wałbrzycha, kręte osiedlowe uliczki Podzamcza i wreszcie docieram do pijalni wód w Szczawnie-Zdroju. Na pobliskim parkingu ciepło bucha para z aromatycznego krupniku uwarzonego przez ślubną. To pierwsza dłuższa przerwa, ale 10minut to żadna cena za możliwość rozgrzania przed zbliżającym się przymrozkiem.
Wspinaczka na górujący nad Wałbrzychem Chełmiec zaczyna się niepozornie, powtarzam sobie żeby pilnować zakrętów bo wcale nie są tu oczywiste. Zegarkowy komunikat „zejście z kursu” prowokuje mnie do pierwszych bluźnierstw na Krecie. Na dwie kolejne drabiniaste wspinaczki trafiam już bez problemu. Ten drugi 400metrowy o średnim nachyleniu 40% jest najstromszy w Sudetach. Nie mija nawet 30minut a kolejny raz błądzę, tym razem pod Boreczną. A przecież wielka strzałka na drzewie wyraźnie pokazywała prosto. Demonizowany grzbiet następnej góry Boracza tym razem przepuszcza mnie bez zająknięcia. Teraz w ciemnościach poszło mi to znacznie sprawniej niż 6 tygodni temu, gdy przy dziennym świetle zaplątałem się w dzikich jeżynach.
Jest już po drugiej w nocy, gdy kluczę urokliwymi uliczkami na rynku Kamiennej Góry. Na parkingu miejscowego marketu panuje mocno senna atmosfera. Dzielę się ze swoją ekipą historią poprzedniego etapu i ruszam w stronę Rudaw Janowickich. Przez kolejne 2 godziny nie dzieje się nic godnego uwagi, niespecjalnie jest na czym oko zawiesić, więc tylko odhaczam kolejne kilometry. Prognozowane załamanie pogody odstraszyło nasz zespół przed wjazdem na Przełęcz Okraj pożyczonym autem na letnich oponach. Chłopaki czekają więc niżej już na Przełęczy Kowarskiej, gdzie raczę się kolejną miską zupy. Uzbrojony na wypadek oblodzenia w agresywne raczki schowane póki co w plecak, po 20 minutach wybiegam w stronę Śnieżki. Dzień wita mnie kawałek przed czeskim schroniskiem Jelenka. Po dotarciu do Drogi Jubileuszowej decyduję się na wejście na szczyt wariantem zimowym, czyli na wprost wzdłuż tyczek ostrożnie stąpając po chybotliwych lekko przyprószonych śniegiem skałkach. Kwadrans przed 7 rano osiągam najwyższy punkt Kreta, atak szczytowy bez tlenu. Tym samym domykam pierwszy bok trójkąta.
Rozdział drugi
Nie chcąc połamać nóg zbiegam okrężną Drogą Jubileuszową, już w kapturze bo chyżo duje. Dokładnie po 25minutach witam się z napierającym dziarsko ku szczytowi Danielem Plutą. No, jeśli biega tak samo dobrze jak pisze swoje elaboraty z zawodów to godnego mam rywala. Wymieniamy uprzejmości, a ja sobie kalkuluję że to musi być dobra godzina przewagi. Do Rozdroża pod Sulicą, gdzie rozgałęziają się kierunki biegu, spotykam wszystkich pozostałych poza dwójką serwisującą się akurat w schronisku na Okraju. Sam tam nie zaglądam, bo mój kamper czeka kawałek niżej na Rozdrożu Kowarskim. Zostawiam raczki, którym nie dane było wgryźć się w lodową skorupę, z głowy ściągam również ciężką czołówkę, a sam zostaję z lekką regulaminową w plecaku. Posilony trzeci już raz krupnikiem, wreszcie w dobrze zamortyzowanych Brooksach ruszam w kierunku Lubawki. Nie mija kwadrans, a ostre ziarna śnieżnej krupy dynamicznie przeszywają powietrze. Jak dobrze, że to nie lepi się do kurtki tylko swobodnie zsuwa się po materiale.
Długi asfaltowy odcinek od Paczyna aż do podnóża Kruczej Skały przecięty jest wybijającą się z równiny lesistą Zadzierną. Szkoda tylko, że omijamy sam wierzchołek, z którego podobno jest fantastyczny widok na pobliski Zalew Bukówka. Podejście malowniczym grzbietem w rezerwacie Kruczy Kamień wśród bezczelnie smagających policzki promieni ostrego kwietniowego słońca pozwala pierwszy raz od startu na rozpięcie kurtki. Dobieg do bufetu na rynku Chełmska Śląskiego poprzedzony jest urokliwą uliczką z domami tkaczy. Jest wciąż przed południem, a ja zaczynam odczuwać pierwsze poważniejsze trudy biegu, czy nie za szybko? Za mną już niby blisko 140 kaemów, ale to zaledwie 1/3 kreta. Wkraczając zaraz do kraju naszych południowych sąsiadów wbiegam jednocześnie w region Gór Stołowych, z początku niepozornych i pozwalających na szybsze przebieranie nogami, ale im głębiej tym jest ciężej.
Honské sedlo na Pasách, z akcentem na każdą pierwszą sylabę, przynajmniej tak mi się wydaje. Odciągając myśli od użalania się nad swoim nieszczęsnym losem rozkminiam etymologię nazwy kolejnego paśnika. Moja interpretacja że to czescy kowboje zostali tu powieszeni na paskach od spodni pewnie nie zadowoliłaby znawców tematu. Najważniejsza jest jednak w tym momencie pełna miska i kilka łyków piwa. Beznamiętnym głosem oznajmiam chłopakom, że muszę zrewidować plany i złapię trochę snu w schronisku w Batorowie, a więc wcześniej niż planowałem. Chwilę za szczytem Hvězda zaczynają się Broumowskie Ściany z dziesiątkami labiryntów i głębokimi piaskowcowymi wąwozami. To nie jest przyjemny teren dla nóg, które mają za sobą już 160 kilometrów, ale chociaż można podelektować się kunsztem natury i jej arcydziełem. Cieszę się że robię ten odcinek za dnia i bez deszczu.
Gdy docieram do Pasterki chłopaki czekają już z ciepłą strawą. Tylko Szymona nie ma, bo wybiegł mi na spotkanie, ale pomylił kierunki. Nie pierwszy i nie ostatni raz 😊Odbijając w Karłowie z Machowskiej Drogi w stronę Lisiej Przełęczy podtapiam się nieco w błotnistych koleinach. Kilka momentów później wkraczam na zmieniony odcinek Kreta. Do odwołania ze względu na „zagrożenie życia lub zdrowia wynikające z zamierania drzewostanów świerkowych” zamknięto szlak od Skał Puchacza do Batorowa. Szkoda tylko że niepotrzebnie w moim przekonaniu zabrano również niebieski odcinek przez Narożnik i Skalną Czaszkę, ale na szczęście zdążyłem go poznać na rekonesansie. Szeroki i nudny Praski Trakt skutecznie ryje banię. Pomału zaczyna zmierzchać, ale powinienem zdążyć do schroniska przez zmrokiem. Za tablicą Batorówek wyczekuję tej końcowej na dzisiaj, a gdy nieoczekiwanie pojawia się napis Szczytna to zasiewa to małe ziarnko niepokoju. Mam dosyć na dzisiaj do tego stopnia, że nie chce mi się nawet wyciągać telefonu dla sprawdzenia lokalizacji. Godzę się z tym, że jeśli pobłądziłem to będę miał dobry pretekst by zakończyć tułaczkę, co z pozycji fotela brzmi dzisiaj dość idiotycznie. To chyba najlepiej obrazuje mój ówczesny stan.
Schronisko osiągam o godzinie 20:15, zagrzewam się przepyszną zupą dyniową ze słonecznikiem, a gdy zagryzam ją pizzą dostaję od załogi pięknego niusa. Czeka na mnie pokój na wyłączność na poddaszu, abym miał ciszę i dogodne warunki do spania. Po prysznicu, szybkiej odprawie z chłopakami i masażu nóg (jejku, jak dobrze tam miałem) zakopuję się w śpiworze przed 22. Planuję na trzy godziny błogo odpłynąć, jednak to się nie udaje. Bardzo długo się wiercę, co rusz kontrolnie spoglądając na zegarek. Szacuję, że złapałem zaledwie około kwadransa snu i chwilę przed 1 w nocy wdziewam już świeży biegowy garnitur. Moja przerwa w schronisku trwała zdecydowanie najdłużej ze wszystkich zawodników, bo przeszło 5 godzin. Teraz mogę dywagować czy było to niezbędne i czy może nie powinienem ruszyć dalej skoro sen nie przychodził. Myślę jednak, że dzięki dłuższemu wylegiwaniu nogi zregenerowały się do stanu dalszej używalności.
Gdy kończyłem śniadanie na trasę wyruszył już Jiří Hejkrlík. Czeski kolega spędził w schronisku jedynie 1,5 godziny, ale która strategia okaże się mądrzejsza mieliśmy się dopiero przekonać. Z zającem Szymonem u boku ze szczytu o wdzięcznej nazwie Ślepowron dostrzegamy światło czołówki lidera. Dopadamy go błyskawicznie, ma spore problemy ze zbieganiem. Po krótkiej pogawędce i życzeniach powodzenia oddalamy się w kierunku Polanicy. Przy dworcu stoi już nasz niezawodny kamper, budzimy załogę, uzupełniamy bidony, skubiemy po kilka ciastek i ruszamy początkowym asfaltowym i zaraz szutrowym podbiegiem na Łomnicką Równię. Do zrobienia jest aż 500 metrów pionu, więc nie szarżujemy z tempem.
Chwilę przed świtem odsyłam kolegę do przodu, aby płaski i prosty odcinek ze Starej Bystrzycy na bystrzycki rynek pokonać samodzielnie. W końcu zgodnie z regulaminem przysługiwało mi jedynie towarzystwo na maksymalnie połowie trasy, więc stąd tak, a nie inaczej. Miejsce planowanego na papierze noclegu mijam 3h45m po czasie zakładanego wówczas ruszenia dalej, ale czuję że teraz jestem w znacznie lepszej kondycji psychofizycznej, niżbym mógł być napierając wczoraj na siłę do końca. Trzecia nawigacyjna pomyłka przypada dosłownie moment za rozkładanym właśnie bufetem organizatora. Oj byłem zły że nas nie zawrócono, przecież musieli widzieć jak szlak biegnie. Łapiemy 9-kilometrowy płaski i beznadziejnie brzydki odcinek początkowo wojewódzką drogą bez pobocza, a następnie błotnistą miedzą pól. Gdy przebiegamy obok busa załogi Daniela zastanawiam się kiedy rywal nas dopadnie, no ciekaw jestem jak mu się spało i na ile odpoczął. Strome podejście pod sanktuarium na Iglicznej daje konkretnie popalić.
Na samym końcu Międzygórza, na ostatnim leśnym już parkingu, wskakujemy do naszej kamperowej oazy. To koniec odcinka pierwszego zająca i na Śnieżnik ruszam w towarzystwie Jurka. Mocno pracujemy na kijach na podejściu, a na każdym wypłaszczeniu kawałek podbiegamy. Nie zaglądamy do schroniska pod szczytem, w końcu niespełna godzinę wcześniej wpadło pożywne śniadanie. Rezygnujemy z ubierania raczków, szlak mimo że świeżo przyozdobiła go biała kołderka jest bezpieczny. Szpecącą krajobraz niedawno powstałą przypominającą kuchenny blender wieżę widokową osiągam pięć minut po dziesiątej, mając dobrą godzinę przewagi nad Jiřím i Danielem, którzy prawdopodobnie zwarli szeregi i lecą właśnie wspólnie. Drugi bok trójkąta został domknięty, za mną już dwie trzecie trasy, a aktualne nastawienie osiągnęło wysoki pik na sinusoidzie.
Rozdział trzeci
Przy znikomej warstwie białego puchu nie da się bezpiecznie zbiegać na czeską stronę, próbując co chwilę zapadam się nieco głębiej i boleśnie obijam kostki o wystające kanciaste skałki. Dlatego decyduję się na szybki kontrolowany marsz. Gdzieś na tym odcinku nadwyrężam mocno lewe przedramię, co uniemożliwi mi później korzystanie z obu kijków. Dopiero od Głębokiej Jamy, na krzyżówce ze szlakiem żółtym, teren pozwala wreszcie potruchtać. Minąwszy Przełęcz Płoszczyna lecę dobre trzy kilometry szosą w dół do umówionego bufetu na Piekielnicy – tak lepiej, niż zmuszać się do biegu tuż po posiłku konsumowanym zaraz gdy tylko pod butem poczuje się asfalt po opuszczeniu lasu. Po kilku tostach w dobrych humorach zaczynam wspólnie z Jurkiem odzyskiwać pion żmudną szutrową Drogą Marianny, a po osiągnięciu Przełęczy Suchej ochoczo przechodzę do biegu. Trasa Kreta omija górujący nad okolicą wierzchołek Czernicy, trochę szkoda bo ze znajdującej się tam drewnianej wieży rozpościera się cudowna panorama. Zaczyna padać mokry śnieg, a niebawem śnieg z deszczem. Ciuchy przemakają, ale dość sprawnie, chwilę po godzinie 14 melduję się w doskonale mi znanej agroturystyce u Odważnych w Starym Gierałtowie. Zmieniam buty na suche, pałaszuję ryż na ostro, w międzyczasie jestem dopieszczany masażem stóp, ucinam miłą pogawędkę z zawsze uśmiechniętą gospodynią Magdą i już jestem gotów do kolejnego etapu biegu.
Wychodzi słońce, robi się nieco za ciepło ale narzucam z trzecim już zającem Adasiem w miarę przyzwoite tempo.
„Trzymaj lewego kija, nie mogę iść z dwoma” wybrzmiewa na łagodnym podejściu.
„A teraz znowu dwa potrzebuję bo stromo…” marudzę jak rozkapryszone dziecko.
„Nie no, jednak prawy dla ciebie przyjacielu”, nadmienię że kijki posiadam typowe biegowe symetryczne, a nie żadne do nordic-walkingu, których konstrukcja rękojeści rzeczywiście jest ukształtowana pod daną rękę. Nieco bekę z tego mieliśmy, ale o to w tym w końcu chodzi – niech czas szybciej mija. Przez ruiny Zamku Karpień i szczyt Trojak docieramy do Lądka. To ten moment, gdzie przepinam w zegarku trasę na już ostatni trzeci kawałek. Znaczy się chyba już naprawdę blisko 😊Kamper czeka w Radochowie, tuż przed stromym podejściem schodami pod kaplicę na zboczach Cierniaka. Dalszy szlak jest oznakowany dość słabo, cieszę się że doskonale znam go z rekonesansu i wiem że akurat tu z pewnością nie pobłądzę. Na zbiegu do Dzikiej Doliny dystans do mety przeskakuje na dwucyfrowy. Podejście na Ptasznik po chaotycznie porozrzucanych przez matkę naturę omszałych głazach wchodzi na miękko. Natomiast zbieg na Przełęcz Kłodzką tym razem dłuży mi się straszliwie, po prostu nigdy nie pokonywałem go mając taki dystans w nogach.
Wspomnianą przełęcz odhaczam na godzinę przed zachodem słońca. Na ostatni planowany etap tego dnia wyciągam już czołówkę i stromym podejściem atakuję z Adamem Górę Kłodzką. Szczyt z wieżą widokową zostawiam po lewej ręce i przez Ostrą Górę, Przełęcz Płoszczyna gdzie trwa właśnie rozkładanie bufetu dla zawodników małego Kreta (dystans 148km z Kletna przez Śnieżnik i dalej trasą Hardcora, a więc jeden bok trójkąta) i Kalwarię z drogą krzyżową zbiegam do miasteczka Bardo. Na jego końcowych obrzeżach na hotelowym rozległym parkingu czeka już kamper, dostaję informację o przewadze nad Czechem 2h20min i jeszcze większej nad Danielem. Nie chcę obciążać żołądka, nie chcę tracić czasu na jakieś higieniczne rytuały, tak więc po prostu od razu kładę się nastawiając budzik za godzinę. Nie zasypiam nawet na moment, ale samo leżenie z zamkniętymi oczami skutecznie ładuję akumulatory.
Budzę Szymona, szybko się ubieramy, po skubnięciu ciastka i łyku wody ruszamy wspólnie dalej. No dobra, padła jeszcze kwiecista wiązanka gdy nikt nie wiedział w którą stronę. Wciąż zachowuję trzeźwy ogląd sytuacji, wyczulam towarzysza gdzie trzeba uważać na nawigacyjne pomyłki. Za wsią Żdanów budowa geologiczna wyraźnie się zmienia. To Góry Sowie, ostatnie już pasmo górskie nie licząc końcowego masywu Ślęży. Opowiadam swojemu zającowi historię kolei zębatej, którym dawnym śladem właśnie się poruszamy w wydrążonym skalnym wąwozie. Na przełęczy nieopodal twierdzy Srebrna Góra, pomimo godzinnego leniuchowania w kamperze, przewaga wciąż przekracza 2 godziny. Nie odczuwam senności, adrenalina mocno buzuje w zaworach. Na Rozdrożu pod Gołębią po przeszło 70 kilometrach wreszcie żegnam się ze szlakiem niebieskim. Był to najdłuższy jednokolorowy odcinek na trasie Kreta.
Nadciąga gęsta mgła, kilka razy wymusza to zatrzymanie się i wyszukiwanie dalszego przebiegu ścieżki. Wiele nasłuchałem się od biegowej braci o pojawiających się na skrajnym wyczerpaniu zwidach, lecz poddawałem ich słowa w dużą wątpliwość. Z tego miejsca muszę ich szczerze przeprosić, bo właśnie spłoszyłem kucającego trola i odskoczyłem od pełzającego mi pod nogami węża. Z rekonesansu pamiętam, że tu właściwie już zaraz będzie Przełęcz Woliborska z zaplanowanym skrupulatnie miejscem popasu. Po moich słowach o ostatnim już zbiegu i szyderczym pojawieniu się kolejnych kilku hopek, finalnie szczęśliwie docieram pod burtę naszego studia dowodzenia. Wymagające podejścia pod Popielak i Kalenicę wymuszają ostrą pracę na kijkach, co boleśnie odczuwa moje przeciążone przedramię. Chwilę przed Schroniskiem Zygmuntówka doświadczam trzeciego już świtu. Ciepło myślę wówczas o tych kretach, dla których nie będzie to jeszcze ostatni brzask słońca.
Zmarznięty Szymon jest wyraźnie niepocieszony, gdy dowiaduje się o braku zmiany i jednak Wielką Sowę chcąc nie chcąc przyjdzie mu zdobywać. Nie wnikam jakie dokładnie były ustalenia między chłopakami, grunt że mam z kim biec dalej. Im wyżej tym bardziej biało, zima nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Dziwnie tak przebiec obok miejsca destynacji turystów i nawet nie zatrzymać się na moment, a z resztą monumentalna wieża widokowa na Sowie i tak raczej jest zamknięta. Po siódmej rano na Przełęczy Walimskiej dostaję raport o przewadze nad Danielem, który wyprzedził już Czecha, wynoszącej aż trzy i pół godziny, a to wszystko na niespełna 40 kilometrów do mety – praktycznie można by otwierać szampana. Obawiam się jedynie nieoczekiwanego urazu który uniemożliwiłby mi nawet marsz.
Bolesny odcisk na stopie przemoczonej w roztapiającym się śniegu z pieczołowitą starannością opatruje mi Jurek, z którym zaraz ruszę na trasę. Po dziesiątym już chyba nasmarowaniu nóg sudocremem ubieram grube zimowe skarpety wodoodporne. Decyzja teraz irracjonalna i boleśnie to będę odczuwał przez kilka dni po biegu. W Lutomii spotykam Zygmunta, który w środę wieczorem holował mnie przez Świdnicę. Gość dobija do siedemdziesiątki, a emanuje z siebie niesamowitą energią. Chciałbym być w jego wieku wciąż tak aktywny, wszystkim nam tego życzę. Za Mościskiem, z którego właściwie czuć już zapach Sobótki, trasa Kreta odbija na koszmarnie błotniste pola. Ciężka ziemia szczelnie zalepia bieżnik, każdy z butów dobija do solidnego kilograma wagi. Dlaczego ja nie założyłem wygodnych butów asfaltowych z gładką podeszwą? Nie dam rady biec w tych okolicznościach, idę ze spuszczoną głową, a cyfry na zegarku drastycznie spowalniają. Cała satysfakcja z niebawem zwycięskiej rywalizacji zostaje brutalnie zatopiona w błocie. Kiełczyn po raz drugi, zamykam wielką sudecką pętlę, a do mety zostaje 16 kilometrów, które kilka dni temu na świeżości i głodzie wielkiej przygody pokonywałem w drugą stronę. Ostatni już raz wchodzę na szybki serwis do kampera. Chłopaki pełni obaw o moje bezpieczeństwo puszczają mnie jednak na następne 7 kilometrów samego. Skrupulatnie wyliczyli że w przeciwnym wypadku przekroczę regulaminowe 50% dopuszczalnego odcinka ze wsparciem dotrzymujących towarzystwa zajęcy. Gdzie mogę truchtam, ale na każdym nachyleniu w górę przechodzę do marszu, bo poruszam się wtedy wcale nie wolniej niż przy próbie biegu. Lewa noga na granicy piszczela i stopy za bardzo boli, coś niedobrego tam się dzieje.
Chwilę po południu z Przełęczy Tąpadła dołącza do mnie Adaś, z którym przyszło mi pokonać końcowe kilometry. Nieco ponad 300 metrów przewyższenia, to ostatni pion do przemielenia przez moje nogi. Zejście do Sobótki przeplatane krótkimi podrygami truchtu na niewygodnym szlaku zajmuje mi więcej czasu niż podbieg w przeciwnym kierunku tuż po starcie. Wreszcie wpadam na asfalt i pod eskortą rowerzystów chyba z miejscowego klubu, zapominam o marazmie ostatnich 4 godzin, odzyskuje autentyczną radość i w wielkiej euforii przemierzam w nasilającym się deszczu uliczki kluczące do upragnionej mety.
Szampan, uściski od ślubnej, gratulacje, jakieś wywiady. Podobno nawet składnie się wysławiałem, kiedyś odsłucham i ocenię – teraz jakbym się trochę wzbraniał, nawet zdjęcia jakoś tak niechętnie przeglądam. Ciężką pracą ostatnich miesięcy, ale i 15-letnim stażem biegowym, zapracowałem na ten sukces. Skala otrzymanego wsparcia i zainteresowania mocno mnie zaskoczyła. Wszystkim Wam jestem za to niezmiernie wdzięczny. Do zobaczenia, do usłyszenia.
Kreci hardware
Buty biegowe:
1. Inov-8 TrailFly Ultra G 300 Max (kupione 08.23) - mimo deklarowanej wysokiej amortyzacji żałuję że je wybrałem na pierwszy odcinek pod Okraj, było za dużo asfaltu i podeszwy stóp bolały mnie już po 30km
2. Brooks Caldera 6 (kupione 02.24) - bardzo wygodne, wysoki komfort. Są szerokie więc przy standardowym kopycie nie zalecam ich zakładać „na świeżą” stopę bo będzie mało stabilnie.
3. Hoka Speedgoat 5 (kupione 03.24) - pomijając niską trwałość Hoki, to lubię ten bieżnik. Czuję się w nich bezpiecznie na kamienistych zbiegach
4. Salomon S-lab Ultra 3 (kupione zima 22/23) - najbardziej uniwersalny z trailowych butów, w których dane mi było biegać. Są dobrze dopasowane, ale to jest kapeć na trasy do 60-80km. Założyłem je na Okraj-Śnieżka aby wygodnie było wsunąć raczki (ostatecznie nie było potrzeby ich zakładać)
Plecak – Salomon Active8 (wystarczający, bardzo wygodny)
Kijki – Evadict karbonowe składane (Decathlon)
Czołówka – Ledlenser NEO10R - rewelacja
Zegarek – Fenix 7 - nawigacja sam GPS (bez Glonass i Galileo), zapis oszczędny, wyłączony pomiar pulsu, aktywne powiadomienia z telefonu, track GPX podzielony na 3 części i zmieniany w trakcie biegu, tarcza z mapą przez ok 50% czasu na głównym ekranie (resztę czasu nawigacja chodziła w tle); doładowane w Batorowie z poziomu ok 40% pozostałej baterii
Ciuchy – wygodne, bez fajerwerków