czwartek, 2 maja 2024

Bieg Kreta Hardcore 2024

Prolog

   Wrzesień 2023, Ustroń w Beskidzie Śląskim – kilka minut temu ukończyłem najdłuższy szlak długodystansowy w kraju, przeszło 500-kilometrowy Główny Szlak Beskidzki. Zamiast euforii jest jedynie zadowolenie z poprawnie wykonanego zadania, nieco poniżej oczekiwań ale przecież 40% trasy walczyłem z kontuzją. Sam fakt że się nie poddałem powinien wystarczać do pełnej satysfakcji, ale nie wystarczał. Poczułem pustkę, bo jutro już nigdzie nie pobiegnę, nie odetnę kolejnych kuponów z wypracowanej świetnej formy.

   Kilka dni później wertuję kalendarz biegów górskich w poszukiwaniu nowego celu, a interesują mnie tylko długie trasy. A może kolejny szlak poza formułą zawodów? Tylko że to już było, kilka razy… Lądek 240km jest relatywnie prostym biegiem, najszybsi po niespełna dwóch nockach są na mecie, a poza tym połowę tej trasy biegłem już przy okazji krótszego startu. Przed rokiem poznałem nieco Beskid Wyspowy i Gorce, nie ukończyłem co prawda dystansu 170km przy Ultra Trail Małopolska, ale wiem że i w kolejnym roku nie będę gotowy na poprawkę, a co dopiero hardcorowe 240km z pionem bagatela 13km. Aby powalczyć na UTM trzeba mieszkać tam, a nie w centralnej Polsce. A skoro jesteśmy przy hardcorze to gdzieś to mi się już obiło o uszy…

   „Warunkiem niezbędnym do zgłoszenia swojej kandydatury do Biegu Kreta jest ukończenie w ciągu ostatnich 4 lat biegu minimum w klasie RMT7 (160km płaskie lub górski ekwiwalent)”. Tak się składa że jesienią planowałem jeszcze koronny dystans w krainie Łemków w Beskidzie Niskim – Łemkowyna 150km. Trzeba jedynie ukończyć, nieważne w jakim stylu. Tak więc nawet jeśli odnowi mi się kontuzja z GSB to najwyżej dojdę do mety, limit mnie przecież nie zdejmie. Cztery dni po ukończeniu Łemkowyny w przeciętnym dość stylu (13.miejsce z czasem prawie 22godziny) skrzętnie piszę maila do rekordzisty Biegu Kreta, Darka Rewersa, z pytaniem czy nie objął by mnie opieką trenerską. Mimo niewielkiej przestrzeni dla nowych zawodników ten chętnie się godzi i po miesiącu dostaję do realizacji pierwsze rozpiski.


Rozdział pierwszy

   Dzień startu, środa – długo nie chciałem wyjść z ciepłego łóżka, tak jakbym próbował się wyleżeć na zapas. Przed południem Szymon, jeden z moich supporterów z Szakali, zgarnął mnie z domowego gniazda. Nasze kamperowe studio dowodzenia było już w drodze, na pokładzie Adrian zwany Jurkiem oraz Adam, dla niektórych Misiek. Po pożywnym obiedzie na rynku w Sobótce zajechaliśmy do Winnicy Celtica, gdzie zlokalizowane było biuro zawodów i skąd już wkrótce jedenastka wybrańców miała ruszyć przed siebie, aby przy weekendzie domknąć trójkąt sudecki. Z kilkorgiem zawodników gdzieś tam kiedyś już się spotkaliśmy przy okazji biegowych eventów, zamieniam parę pustych nic nie wnoszących słów i obserwuję wymalowane feerią emocji twarze. Tracę poczucie galopującego czasu i chwilę przed odprawą uzmysławiam sobie, że nie mam spakowanego sprzętu, nie jestem przebrany i w sumie to muszę jeszcze do toalety.

   Na drugi wystrzał ruszamy, na ulicach nie ma tłumu kibiców, ale da się dostrzec pojedynczych zaintrygowanych obserwatorów. Chwilę przed podejściem na Ślężę, pogańską siedzibę bogów, wysuwam się w pełni oczekiwanie na czoło stawki. Truchtam, idę, znowu truchtam, bacznie śledzę znaczki szlaków, utwierdzam się mapą w zegarku, reguluję wiązanie plecaka, pociągam oszczędnie łyka picia tak aby się upewnić czy nie skisło i czy w ogóle leci – wszystko gra, a zatem uspokajam głowę i już za chwilę frunę szutrową nieco nierówną, ale szeroką drogą w dół na Przełęcz Tąpadła. Eksplozja wiosny sprzed kilku tygodni mocno przyspieszyła okres wegetacyjny, dzięki czemu już teraz w kwietniu płynę przepięknie kwitnącym morzem rzepaku. Pod sklepem w Kiełczynie podmieniam u swojej ekipy bidon na pełny i z animuszem atakuję Szczytną.

   „Masz 5 minut przewagi nad czasem Darka sprzed roku, czy nie jest za szybko?” Napotkany właśnie Radek będzie mi jeszcze kilkukrotnie przeliczał niewidzialną linię czasu. Wiem że z troski, ale na tym etapie to kompletnie bez znaczenia. Muszę jedynie wsłuchiwać się we własne serce i nie podpalać niczym junior. Za wiaduktem w Świdnicy dołącza do mnie Zygmunt z miejscowego klubu. To już taka tradycja, że krety są „holowane” przez ciężkie nawigacyjnie miasto aż do bufetu przy dworcu kolejowym. Punkt już czeka, z oddali słychać gwar zebranych wolontariuszy, kibiców i pozostałych zespołów wsparcia. Witam się w pośpiechu i momentalnie dopadam swoich, by tylko uzupełnić zapasy i skubnąć garść orzeszków. Dzień zmierza ku końcowi, zabieram czołową latarkę i kolejnym asfaltowym nieprzyjemnym odcinkiem oddalam się w kierunku Jeziora Daisy. I znowu, tym razem pod osłoną nocy, nie dane jest mi dostrzec walorów tego rezerwatu, na zimowym rekonesansie przeszkodą była tafla lodu bacznie strzegąca wodnej toni. Przedmieścia Wałbrzycha, kręte osiedlowe uliczki Podzamcza i wreszcie docieram do pijalni wód w Szczawnie-Zdroju. Na pobliskim parkingu ciepło bucha para z aromatycznego krupniku uwarzonego przez ślubną. To pierwsza dłuższa przerwa, ale 10minut to żadna cena za możliwość rozgrzania przed zbliżającym się przymrozkiem.

   Wspinaczka na górujący nad Wałbrzychem Chełmiec zaczyna się niepozornie, powtarzam sobie żeby pilnować zakrętów bo wcale nie są tu oczywiste. Zegarkowy komunikat „zejście z kursu” prowokuje mnie do pierwszych bluźnierstw na Krecie. Na dwie kolejne drabiniaste wspinaczki trafiam już bez problemu. Ten drugi 400metrowy o średnim nachyleniu 40% jest najstromszy w Sudetach. Nie mija nawet 30minut a kolejny raz błądzę, tym razem pod Boreczną. A przecież wielka strzałka na drzewie wyraźnie pokazywała prosto. Demonizowany grzbiet następnej góry Boracza tym razem przepuszcza mnie bez zająknięcia. Teraz w ciemnościach poszło mi to znacznie sprawniej niż 6 tygodni temu, gdy przy dziennym świetle zaplątałem się w dzikich jeżynach.

   Jest już po drugiej w nocy, gdy kluczę urokliwymi uliczkami na rynku Kamiennej Góry. Na parkingu miejscowego marketu panuje mocno senna atmosfera. Dzielę się ze swoją ekipą historią poprzedniego etapu i ruszam w stronę Rudaw Janowickich. Przez kolejne 2 godziny nie dzieje się nic godnego uwagi, niespecjalnie jest na czym oko zawiesić, więc tylko odhaczam kolejne kilometry. Prognozowane załamanie pogody odstraszyło nasz zespół przed wjazdem na Przełęcz Okraj pożyczonym autem na letnich oponach. Chłopaki czekają więc niżej już na Przełęczy Kowarskiej, gdzie raczę się kolejną miską zupy. Uzbrojony na wypadek oblodzenia w agresywne raczki schowane póki co w plecak, po 20 minutach wybiegam w stronę Śnieżki. Dzień wita mnie kawałek przed czeskim schroniskiem Jelenka. Po dotarciu do Drogi Jubileuszowej decyduję się na wejście na szczyt wariantem zimowym, czyli na wprost wzdłuż tyczek ostrożnie stąpając po chybotliwych lekko przyprószonych śniegiem skałkach. Kwadrans przed 7 rano osiągam najwyższy punkt Kreta, atak szczytowy bez tlenu. Tym samym domykam pierwszy bok trójkąta.


Rozdział drugi

    Nie chcąc połamać nóg zbiegam okrężną Drogą Jubileuszową, już w kapturze bo chyżo duje. Dokładnie po 25minutach witam się z napierającym dziarsko ku szczytowi Danielem Plutą. No, jeśli biega tak samo dobrze jak pisze swoje elaboraty z zawodów to godnego mam rywala. Wymieniamy uprzejmości, a ja sobie kalkuluję że to musi być dobra godzina przewagi. Do Rozdroża pod Sulicą, gdzie rozgałęziają się kierunki biegu, spotykam wszystkich pozostałych poza dwójką serwisującą się akurat w schronisku na Okraju. Sam tam nie zaglądam, bo mój kamper czeka kawałek niżej na Rozdrożu Kowarskim. Zostawiam raczki, którym nie dane było wgryźć się w lodową skorupę, z głowy ściągam również ciężką czołówkę, a sam zostaję z lekką regulaminową w plecaku. Posilony trzeci już raz krupnikiem, wreszcie w dobrze zamortyzowanych Brooksach ruszam w kierunku Lubawki. Nie mija kwadrans, a ostre ziarna śnieżnej krupy dynamicznie przeszywają powietrze. Jak dobrze, że to nie lepi się do kurtki tylko swobodnie zsuwa się po materiale.

   Długi asfaltowy odcinek od Paczyna aż do podnóża Kruczej Skały przecięty jest wybijającą się z równiny lesistą Zadzierną. Szkoda tylko, że omijamy sam wierzchołek, z którego podobno jest fantastyczny widok na pobliski Zalew Bukówka. Podejście malowniczym grzbietem w rezerwacie Kruczy Kamień wśród bezczelnie smagających policzki promieni ostrego kwietniowego słońca pozwala pierwszy raz od startu na rozpięcie kurtki. Dobieg do bufetu na rynku Chełmska Śląskiego poprzedzony jest urokliwą uliczką z domami tkaczy. Jest wciąż przed południem, a ja zaczynam odczuwać pierwsze poważniejsze trudy biegu, czy nie za szybko? Za mną już niby blisko 140 kaemów, ale to zaledwie 1/3 kreta. Wkraczając zaraz do kraju naszych południowych sąsiadów wbiegam jednocześnie w region Gór Stołowych, z początku niepozornych i pozwalających na szybsze przebieranie nogami, ale im głębiej tym jest ciężej.

   Honské sedlo na Pasách, z akcentem na każdą pierwszą sylabę, przynajmniej tak mi się wydaje. Odciągając myśli od użalania się nad swoim nieszczęsnym losem rozkminiam etymologię nazwy kolejnego paśnika. Moja interpretacja że to czescy kowboje zostali tu powieszeni na paskach od spodni pewnie nie zadowoliłaby znawców tematu. Najważniejsza jest jednak w tym momencie pełna miska i kilka łyków piwa. Beznamiętnym głosem oznajmiam chłopakom, że muszę zrewidować plany i złapię trochę snu w schronisku w Batorowie, a więc wcześniej niż planowałem. Chwilę za szczytem Hvězda zaczynają się Broumowskie Ściany z dziesiątkami labiryntów i głębokimi piaskowcowymi wąwozami. To nie jest przyjemny teren dla nóg, które mają za sobą już 160 kilometrów, ale chociaż można podelektować się kunsztem natury i jej arcydziełem. Cieszę się że robię ten odcinek za dnia i bez deszczu.

   Gdy docieram do Pasterki chłopaki czekają już z ciepłą strawą. Tylko Szymona nie ma, bo wybiegł mi na spotkanie, ale pomylił kierunki. Nie pierwszy i nie ostatni raz 😊Odbijając w Karłowie z Machowskiej Drogi w stronę Lisiej Przełęczy podtapiam się nieco w błotnistych koleinach. Kilka momentów później wkraczam na zmieniony odcinek Kreta. Do odwołania ze względu na „zagrożenie życia lub zdrowia wynikające z zamierania drzewostanów świerkowych” zamknięto szlak od Skał Puchacza do Batorowa. Szkoda tylko że niepotrzebnie w moim przekonaniu zabrano również niebieski odcinek przez Narożnik i Skalną Czaszkę, ale na szczęście zdążyłem go poznać na rekonesansie. Szeroki i nudny Praski Trakt skutecznie ryje banię. Pomału zaczyna zmierzchać, ale powinienem zdążyć do schroniska przez zmrokiem. Za tablicą Batorówek wyczekuję tej końcowej na dzisiaj, a gdy nieoczekiwanie pojawia się napis Szczytna to zasiewa to małe ziarnko niepokoju. Mam dosyć na dzisiaj do tego stopnia, że nie chce mi się nawet wyciągać telefonu dla sprawdzenia lokalizacji. Godzę się z tym, że jeśli pobłądziłem to będę miał dobry pretekst by zakończyć tułaczkę, co z pozycji fotela brzmi dzisiaj dość idiotycznie. To chyba najlepiej obrazuje mój ówczesny stan.

    Schronisko osiągam o godzinie 20:15, zagrzewam się przepyszną zupą dyniową ze słonecznikiem, a gdy zagryzam ją pizzą dostaję od załogi pięknego niusa. Czeka na mnie pokój na wyłączność na poddaszu, abym miał ciszę i dogodne warunki do spania. Po prysznicu, szybkiej odprawie z chłopakami i masażu nóg (jejku, jak dobrze tam miałem) zakopuję się w śpiworze przed 22. Planuję na trzy godziny błogo odpłynąć, jednak to się nie udaje. Bardzo długo się wiercę, co rusz kontrolnie spoglądając na zegarek. Szacuję, że złapałem zaledwie około kwadransa snu i chwilę przed 1 w nocy wdziewam już świeży biegowy garnitur. Moja przerwa w schronisku trwała zdecydowanie najdłużej ze wszystkich zawodników, bo przeszło 5 godzin. Teraz mogę dywagować czy było to niezbędne i czy może nie powinienem ruszyć dalej skoro sen nie przychodził. Myślę jednak, że dzięki dłuższemu wylegiwaniu nogi zregenerowały się do stanu dalszej używalności.

    Gdy kończyłem śniadanie na trasę wyruszył już Jiří Hejkrlík. Czeski kolega spędził w schronisku jedynie 1,5 godziny, ale która strategia okaże się mądrzejsza mieliśmy się dopiero przekonać. Z zającem Szymonem u boku ze szczytu o wdzięcznej nazwie Ślepowron dostrzegamy światło czołówki lidera. Dopadamy go błyskawicznie, ma spore problemy ze zbieganiem. Po krótkiej pogawędce i życzeniach powodzenia oddalamy się w kierunku Polanicy. Przy dworcu stoi już nasz niezawodny kamper, budzimy załogę, uzupełniamy bidony, skubiemy po kilka ciastek i ruszamy początkowym asfaltowym i zaraz szutrowym podbiegiem na Łomnicką Równię. Do zrobienia jest aż 500 metrów pionu, więc nie szarżujemy z tempem.

    Chwilę przed świtem odsyłam kolegę do przodu, aby płaski i prosty odcinek ze Starej Bystrzycy na bystrzycki rynek pokonać samodzielnie. W końcu zgodnie z regulaminem przysługiwało mi jedynie towarzystwo na maksymalnie połowie trasy, więc stąd tak, a nie inaczej. Miejsce planowanego na papierze noclegu mijam 3h45m po czasie zakładanego wówczas ruszenia dalej, ale czuję że teraz jestem w znacznie lepszej kondycji psychofizycznej, niżbym mógł być napierając wczoraj na siłę do końca. Trzecia nawigacyjna pomyłka przypada dosłownie moment za rozkładanym właśnie bufetem organizatora. Oj byłem zły że nas nie zawrócono, przecież musieli widzieć jak szlak biegnie. Łapiemy 9-kilometrowy płaski i beznadziejnie brzydki odcinek początkowo wojewódzką drogą bez pobocza, a następnie błotnistą miedzą pól. Gdy przebiegamy obok busa załogi Daniela zastanawiam się kiedy rywal nas dopadnie, no ciekaw jestem jak mu się spało i na ile odpoczął. Strome podejście pod sanktuarium na Iglicznej daje konkretnie popalić.

    Na samym końcu Międzygórza, na ostatnim leśnym już parkingu, wskakujemy do naszej kamperowej oazy. To koniec odcinka pierwszego zająca i na Śnieżnik ruszam w towarzystwie Jurka. Mocno pracujemy na kijach na podejściu, a na każdym wypłaszczeniu kawałek podbiegamy. Nie zaglądamy do schroniska pod szczytem, w końcu niespełna godzinę wcześniej wpadło pożywne śniadanie. Rezygnujemy z ubierania raczków, szlak mimo że świeżo przyozdobiła go biała kołderka jest bezpieczny. Szpecącą krajobraz niedawno powstałą przypominającą kuchenny blender wieżę widokową osiągam pięć minut po dziesiątej, mając dobrą godzinę przewagi nad Jiřím i Danielem, którzy prawdopodobnie zwarli szeregi i lecą właśnie wspólnie. Drugi bok trójkąta został domknięty, za mną już dwie trzecie trasy, a aktualne nastawienie osiągnęło wysoki pik na sinusoidzie.





Rozdział trzeci


    Przy znikomej warstwie białego puchu nie da się bezpiecznie zbiegać na czeską stronę, próbując co chwilę zapadam się nieco głębiej i boleśnie obijam kostki o wystające kanciaste skałki. Dlatego decyduję się na szybki kontrolowany marsz. Gdzieś na tym odcinku nadwyrężam mocno lewe przedramię, co uniemożliwi mi później korzystanie z obu kijków. Dopiero od Głębokiej Jamy, na krzyżówce ze szlakiem żółtym, teren pozwala wreszcie potruchtać. Minąwszy Przełęcz Płoszczyna lecę dobre trzy kilometry szosą w dół do umówionego bufetu na Piekielnicy – tak lepiej, niż zmuszać się do biegu tuż po posiłku konsumowanym zaraz gdy tylko pod butem poczuje się asfalt po opuszczeniu lasu. Po kilku tostach w dobrych humorach zaczynam wspólnie z Jurkiem odzyskiwać pion żmudną szutrową Drogą Marianny, a po osiągnięciu Przełęczy Suchej ochoczo przechodzę do biegu. Trasa Kreta omija górujący nad okolicą wierzchołek Czernicy, trochę szkoda bo ze znajdującej się tam drewnianej wieży rozpościera się cudowna panorama. Zaczyna padać mokry śnieg, a niebawem śnieg z deszczem. Ciuchy przemakają, ale dość sprawnie, chwilę po godzinie 14 melduję się w doskonale mi znanej agroturystyce u Odważnych w Starym Gierałtowie. Zmieniam buty na suche, pałaszuję ryż na ostro, w międzyczasie jestem dopieszczany masażem stóp, ucinam miłą pogawędkę z zawsze uśmiechniętą gospodynią Magdą i już jestem gotów do kolejnego etapu biegu.

    Wychodzi słońce, robi się nieco za ciepło ale narzucam z trzecim już zającem Adasiem w miarę przyzwoite tempo.

Trzymaj lewego kija, nie mogę iść z dwoma” wybrzmiewa na łagodnym podejściu.

A teraz znowu dwa potrzebuję bo stromo…” marudzę jak rozkapryszone dziecko.

Nie no, jednak prawy dla ciebie przyjacielu”, nadmienię że kijki posiadam typowe biegowe symetryczne, a nie żadne do nordic-walkingu, których konstrukcja rękojeści rzeczywiście jest ukształtowana pod daną rękę. Nieco bekę z tego mieliśmy, ale o to w tym w końcu chodzi – niech czas szybciej mija. Przez ruiny Zamku Karpień i szczyt Trojak docieramy do Lądka. To ten moment, gdzie przepinam w zegarku trasę na już ostatni trzeci kawałek. Znaczy się chyba już naprawdę blisko 😊Kamper czeka w Radochowie, tuż przed stromym podejściem schodami pod kaplicę na zboczach Cierniaka. Dalszy szlak jest oznakowany dość słabo, cieszę się że doskonale znam go z rekonesansu i wiem że akurat tu z pewnością nie pobłądzę. Na zbiegu do Dzikiej Doliny dystans do mety przeskakuje na dwucyfrowy. Podejście na Ptasznik po chaotycznie porozrzucanych przez matkę naturę omszałych głazach wchodzi na miękko. Natomiast zbieg na Przełęcz Kłodzką tym razem dłuży mi się straszliwie, po prostu nigdy nie pokonywałem go mając taki dystans w nogach.

    Wspomnianą przełęcz odhaczam na godzinę przed zachodem słońca. Na ostatni planowany etap tego dnia wyciągam już czołówkę i stromym podejściem atakuję z Adamem Górę Kłodzką. Szczyt z wieżą widokową zostawiam po lewej ręce i przez Ostrą Górę, Przełęcz Płoszczyna gdzie trwa właśnie rozkładanie bufetu dla zawodników małego Kreta (dystans 148km z Kletna przez Śnieżnik i dalej trasą Hardcora, a więc jeden bok trójkąta) i Kalwarię z drogą krzyżową zbiegam do miasteczka Bardo. Na jego końcowych obrzeżach na hotelowym rozległym parkingu czeka już kamper, dostaję informację o przewadze nad Czechem 2h20min i jeszcze większej nad Danielem. Nie chcę obciążać żołądka, nie chcę tracić czasu na jakieś higieniczne rytuały, tak więc po prostu od razu kładę się nastawiając budzik za godzinę. Nie zasypiam nawet na moment, ale samo leżenie z zamkniętymi oczami skutecznie ładuję akumulatory.

   Budzę Szymona, szybko się ubieramy, po skubnięciu ciastka i łyku wody ruszamy wspólnie dalej. No dobra, padła jeszcze kwiecista wiązanka gdy nikt nie wiedział w którą stronę. Wciąż zachowuję trzeźwy ogląd sytuacji, wyczulam towarzysza gdzie trzeba uważać na nawigacyjne pomyłki. Za wsią Żdanów budowa geologiczna wyraźnie się zmienia. To Góry Sowie, ostatnie już pasmo górskie nie licząc końcowego masywu Ślęży. Opowiadam swojemu zającowi historię kolei zębatej, którym dawnym śladem właśnie się poruszamy w wydrążonym skalnym wąwozie. Na przełęczy nieopodal twierdzy Srebrna Góra, pomimo godzinnego leniuchowania w kamperze, przewaga wciąż przekracza 2 godziny. Nie odczuwam senności, adrenalina mocno buzuje w zaworach. Na Rozdrożu pod Gołębią po przeszło 70 kilometrach wreszcie żegnam się ze szlakiem niebieskim. Był to najdłuższy jednokolorowy odcinek na trasie Kreta.

   Nadciąga gęsta mgła, kilka razy wymusza to zatrzymanie się i wyszukiwanie dalszego przebiegu ścieżki. Wiele nasłuchałem się od biegowej braci o pojawiających się na skrajnym wyczerpaniu zwidach, lecz poddawałem ich słowa w dużą wątpliwość. Z tego miejsca muszę ich szczerze przeprosić, bo właśnie spłoszyłem kucającego trola i odskoczyłem od pełzającego mi pod nogami węża. Z rekonesansu pamiętam, że tu właściwie już zaraz będzie Przełęcz Woliborska z zaplanowanym skrupulatnie miejscem popasu. Po moich słowach o ostatnim już zbiegu i szyderczym pojawieniu się kolejnych kilku hopek, finalnie szczęśliwie docieram pod burtę naszego studia dowodzenia. Wymagające podejścia pod Popielak i Kalenicę wymuszają ostrą pracę na kijkach, co boleśnie odczuwa moje przeciążone przedramię. Chwilę przed Schroniskiem Zygmuntówka doświadczam trzeciego już świtu. Ciepło myślę wówczas o tych kretach, dla których nie będzie to jeszcze ostatni brzask słońca.

   Zmarznięty Szymon jest wyraźnie niepocieszony, gdy dowiaduje się o braku zmiany i jednak Wielką Sowę chcąc nie chcąc przyjdzie mu zdobywać. Nie wnikam jakie dokładnie były ustalenia między chłopakami, grunt że mam z kim biec dalej. Im wyżej tym bardziej biało, zima nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Dziwnie tak przebiec obok miejsca destynacji turystów i nawet nie zatrzymać się na moment, a z resztą monumentalna wieża widokowa na Sowie i tak raczej jest zamknięta. Po siódmej rano na Przełęczy Walimskiej dostaję raport o przewadze nad Danielem, który wyprzedził już Czecha, wynoszącej aż trzy i pół godziny, a to wszystko na niespełna 40 kilometrów do mety – praktycznie można by otwierać szampana. Obawiam się jedynie nieoczekiwanego urazu który uniemożliwiłby mi nawet marsz.

   Bolesny odcisk na stopie przemoczonej w roztapiającym się śniegu z pieczołowitą starannością opatruje mi Jurek, z którym zaraz ruszę na trasę. Po dziesiątym już chyba nasmarowaniu nóg sudocremem ubieram grube zimowe skarpety wodoodporne. Decyzja teraz irracjonalna i boleśnie to będę odczuwał przez kilka dni po biegu. W Lutomii spotykam Zygmunta, który w środę wieczorem holował mnie przez Świdnicę. Gość dobija do siedemdziesiątki, a emanuje z siebie niesamowitą energią. Chciałbym być w jego wieku wciąż tak aktywny, wszystkim nam tego życzę. Za Mościskiem, z którego właściwie czuć już zapach Sobótki, trasa Kreta odbija na koszmarnie błotniste pola. Ciężka ziemia szczelnie zalepia bieżnik, każdy z butów dobija do solidnego kilograma wagi. Dlaczego ja nie założyłem wygodnych butów asfaltowych z gładką podeszwą? Nie dam rady biec w tych okolicznościach, idę ze spuszczoną głową, a cyfry na zegarku drastycznie spowalniają. Cała satysfakcja z niebawem zwycięskiej rywalizacji zostaje brutalnie zatopiona w błocie. Kiełczyn po raz drugi, zamykam wielką sudecką pętlę, a do mety zostaje 16 kilometrów, które kilka dni temu na świeżości i głodzie wielkiej przygody pokonywałem w drugą stronę. Ostatni już raz wchodzę na szybki serwis do kampera. Chłopaki pełni obaw o moje bezpieczeństwo puszczają mnie jednak na następne 7 kilometrów samego. Skrupulatnie wyliczyli że w przeciwnym wypadku przekroczę regulaminowe 50% dopuszczalnego odcinka ze wsparciem dotrzymujących towarzystwa zajęcy. Gdzie mogę truchtam, ale na każdym nachyleniu w górę przechodzę do marszu, bo poruszam się wtedy wcale nie wolniej niż przy próbie biegu. Lewa noga na granicy piszczela i stopy za bardzo boli, coś niedobrego tam się dzieje.

   Chwilę po południu z Przełęczy Tąpadła dołącza do mnie Adaś, z którym przyszło mi pokonać końcowe kilometry. Nieco ponad 300 metrów przewyższenia, to ostatni pion do przemielenia przez moje nogi. Zejście do Sobótki przeplatane krótkimi podrygami truchtu na niewygodnym szlaku zajmuje mi więcej czasu niż podbieg w przeciwnym kierunku tuż po starcie. Wreszcie wpadam na asfalt i pod eskortą rowerzystów chyba z miejscowego klubu, zapominam o marazmie ostatnich 4 godzin, odzyskuje autentyczną radość i w wielkiej euforii przemierzam w nasilającym się deszczu uliczki kluczące do upragnionej mety.

   Szampan, uściski od ślubnej, gratulacje, jakieś wywiady. Podobno nawet składnie się wysławiałem, kiedyś odsłucham i ocenię – teraz jakbym się trochę wzbraniał, nawet zdjęcia jakoś tak niechętnie przeglądam. Ciężką pracą ostatnich miesięcy, ale i 15-letnim stażem biegowym, zapracowałem na ten sukces. Skala otrzymanego wsparcia i zainteresowania mocno mnie zaskoczyła. Wszystkim Wam jestem za to niezmiernie wdzięczny. Do zobaczenia, do usłyszenia.


Kreci hardware

Buty biegowe:

1. Inov-8 TrailFly Ultra G 300 Max (kupione 08.23) - mimo deklarowanej wysokiej amortyzacji żałuję że je wybrałem na pierwszy odcinek pod Okraj, było za dużo asfaltu i podeszwy stóp bolały mnie już po 30km

2. Brooks Caldera 6 (kupione 02.24) - bardzo wygodne, wysoki komfort. Są szerokie więc przy standardowym kopycie nie zalecam ich zakładać „na świeżą” stopę bo będzie mało stabilnie.

3. Hoka Speedgoat 5 (kupione 03.24) - pomijając niską trwałość Hoki, to lubię ten bieżnik. Czuję się w nich bezpiecznie na kamienistych zbiegach

4. Salomon S-lab Ultra 3 (kupione zima 22/23) - najbardziej uniwersalny z trailowych butów, w których dane mi było biegać. Są dobrze dopasowane, ale to jest kapeć na trasy do 60-80km. Założyłem je na Okraj-Śnieżka aby wygodnie było wsunąć raczki (ostatecznie nie było potrzeby ich zakładać)



Plecak – Salomon Active8 (wystarczający, bardzo wygodny)

Kijki – Evadict karbonowe składane (Decathlon)

Czołówka – Ledlenser NEO10R - rewelacja

Zegarek – Fenix 7 - nawigacja sam GPS (bez Glonass i Galileo), zapis oszczędny, wyłączony pomiar pulsu, aktywne powiadomienia z telefonu, track GPX podzielony na 3 części i zmieniany w trakcie biegu, tarcza z mapą przez ok 50% czasu na głównym ekranie (resztę czasu nawigacja chodziła w tle); doładowane w Batorowie z poziomu ok 40% pozostałej baterii

Ciuchy – wygodne, bez fajerwerków






środa, 13 września 2023

Moje GSB

Wtorek, 29.sierpnia

 
    Po nieprzespanej nocy i wciąż utrzymującym się silnym bólu głowy próbuję zjeść wczorajszą bułkę, chociaż kęs. Z trudem udaje mi się przełknąć. Plecak spakowany, dzwoneczek odstraszający niedźwiedzie przytroczony, Jurek gotowy do wyjazdu, ruszamy. Chwilę przed 4 w całkowitych ciemnościach staję na początku 500-kilometrowego czerwonego szlaku we wsi Wołosate. Przebieg Głównego Szlaku Beskidzkiego zaprojektowany został w okresie międzywojennym przez propagatora turystyki pieszej, Kazimierza Sosnowskiego. Przede mną kolejno Bieszczady, Beskid Niski, Sądecki, Gorce, Beskid Żywiecki i Śląski. Ponad 22 kilometry wysokości do pokonania i ambitny plan ukończenia szlaku poniżej 110 godzin (niecałe 5 dób).
 

   Asfaltowa niepozorna rozbiegówka szybko ustępuje miejsca drodze szutrowej, by na graniczącej z Ukrainą Przełęczy Bukowskiej odbić już w górzysty teren na masyw Halicza. Na pierwszych kilometrach towarzyszy mi klubowy kolega Jurek. To na jego barkach spoczywać ma karmienie mnie i wszelka logistyczna pomoc związana z meldowaniem na kolejnych skrzętnie zaplanowanych noclegach. Malowniczy wschód słońca zwabił na szlak złaknioną intymnego obcowania z naturą parę.
- Pijesz? Pij Mauro, zjedz coś.
- Nie jestem w stanie, wciąż mnie skręca..
 

 
    Mijamy Przełęcz pod Tarnicą i już przy dziennym świetle nieco asekuracyjnie zbiegamy po niewygodnych, obitych drewnianymi progami, skalnych stopniach. Na dole w Ustrzykach Górnych oddaje Jurkowi czołówkę, zahaczam o sklep aby kupić colę, która zwykle pomaga w problemach żołądkowych. Jest jednak kilka minut za wcześnie i zniesmaczony rozpoczynam wspinaczkę na Połoninę Caryńską. Mimo fatalnego samopoczucia i teoretycznych braków w glikogenie droga pod górę mija błyskawicznie – adrenalina swoje robi. Przed końcem grzbietu dostrzegam w oddali budynek niedawno wyremontowanej Chatki Puchatka. Trzeba tylko zeskoczyć z pierwszej połoniny i wdrapać się na kolejną, Wetlińską. Jest dopiero po ósmej, a słońce już daje się we znaki. Zapowiada się dość ciepły dzień. Pół litra coli ze schroniska momentalnie dodaje mi energii i pierwszy raz tego dnia odczuwam ekscytację trwającą szaloną przygodą.
    We wsi Smerek pod sklepem czeka już mój kompan. Podmieniamy flaski (gumowe bidony) na pełne, po czym pod prąd obecną trasą Biegu Rzeźnika ruszam przez Fereczatą w stronę szlaku granicznego ze Słowacją na Okrąglik. Kawałek dalej zbiegając już do Cisnej w końcu nabieram apetytu i otwieram paczkę kabanosów. Mięsa nie jem od 5 lat, ale roślinne zamienniki są również smaczne i pożywne. Cisna wita mnie upałem, jest już po południu. O suchym pysku wpadam do sklepu na zimnego Ducha Sanu bez procentów. Jeszcze tylko krótkie asfaltowe podejście i melduję się na obiedzie w Bacówce pod Honem. Grzybowa, kawa, nowe flaski i oznajmiam Jurkowi że dziś kończę w Komańczy – 25km wcześniej niż planowaliśmy. Za szczytem Jawornego wkraczam w drugi (po Haliczu) odcinek lubiany przez niedźwiedzie. Dobitnie świadczą o tym dziesiątki misiowych placków bezczelnie suszących się centralnie na szlaku. Po niespełna 20km mam już niemal suche bidony, temperatura swoje zrobiła. Dobrze że udaje mi się spotkać na tym słabo uczęszczanym odcinku troje piechurów kończących już niebawem swoje GSB, którzy bez wahania ratują mnie z opresji.
    Drepczę dalej wciąż trasą Biegu Rzeźnika, mijam Jeziorko Duszatyńskie gdzie jeszcze kwartał wcześniej przez krótką chwilę byliśmy z Andźką liderami wyścigu (po nadróbce kilometra przez męską czołówkę zawodów). Łapię szuter pod butem i niemrawo marszotruchtem zmierzam w stronę dzisiejszej mety. Wtem zegarek sygnalizuje mi zejście z kursu, bo jak się okazało istnieje jednak kilka rozbieżności w przebiegu doskonale mi znanej trasy Rzeźnika i szlaku czerwonego. Cofam się kawałek i zbaczam w wąską ścieżkę przy potoku Olchowaty. W Duszatynie kolejny raz korzystam z dobrego serca napotkanych turystów i napojony ruszam przez Prełuki do stromego odbicia w prawo w las. W tym momencie w oddali zaczyna mruczeć burza, a z nieba kapie lekki deszczyk. Niebawem wybiegam z lasu na szutrową drogę, nie widzę żadnych oznakowań, a wgrana w zegarek trasa ewidentnie każe mi zmierzać prosto. Tylko że nie ma tam nawet odrobiny ścieżki. Wyciągam telefon, w kilku aplikacjach mapowych próbuję rozwiązać zaistniały problem, jednak nigdzie nie widzę nawet tej szutrowej drogi! Musi być dość świeża. Padać zaczyna coraz mocniej, więc nie widząc sensowniejszego rozwiązania skręcam w lewo i nieco na przełaj dobiegam do Komańczy. Tu zaraz mijam pustą tym razem polankę, która tętni życiem jedynie pod koniec października w strefie mety biegowego festiwalu Łemkowyna.
    Na noclegu melduję się po 97km. Zważywszy na okoliczności jestem bardzo zadowolony że w ogóle ruszyłem tego dnia, choć może rozsądniejszym byłoby przełożyć całość projektu o 1 dzień? Ryż z cukinią znika błyskawicznie, ustalamy z Jurkiem plan na kolejny dzień i odpływam błyskawicznie w objęciach Morfeusza. 
 
* * *
 
Środa, 30.sierpnia
 
    No ładnie, ja pospałem a zegarek miał chyba zespół niespokojnych nóg. Nie wyłączyłem mu satelitów i leżąc przy oknie nabił ponad 10km – najwidoczniej było mu krótko wczoraj… Dzień zaczynam ponownie z Jurkiem, jest 6 rano. Chłodno, delikatnie zacina deszczyk, czyli moje idealne warunki do brykania. Czemu wczoraj tak nie mogło być? Długo zastanawiałem się wczoraj nad miejscem kolejnego noclegu i jednak nie chciałem po zmroku błądzić w barciańskich błotnych gęstwinach. Zmuszony jestem kończyć drugi dzień już w Kątach po 77km. Tym samym wiem już teraz że plan 110 godzin będzie niemożliwy do realizacji. Nie zaprzątam sobie jednak tym głowy i chłonę dziką przyrodę Beskidu Niskiego wszystkimi zmysłami. Za Wahalowskim Wierchem przegapiamy zakręt w lewo, tym razem powrót 100m na delikatnym nachyleniu nie będzie jeszcze frustrujący. Chwilę przed Przybyszowem Jurek zawraca na kwaterę, aby nas spakować i ruszyć w stronę umówionego miejsca obiadu.
    Podejście pod Tokarnię dłuży się w nieskończoność, dobrze że noga ma tu solidną przyczepność bo błotniste rewiry dopiero przede mną. Dotarcie do Puław zajmuje mi 3,5 godziny, a to tutaj miałem zaplanowany pierwszy nocleg. Chłodno analizuję sytuację i wychodzi mi że wczoraj zajęłoby mi to z godzinę dłużej i zważywszy na moje ówczesne samopoczucie kolokwialnie mówiąc zajechałbym się już pierwszego dnia. Blisko 7 kilometrów asfaltu do bazy namiotowej w Wisłoczku pokonuję biegiem – odcinek beznadziejnie brzydki, ale takie również będą się trafiać. Chwilę oddechu łapię przy ognisku, otworzone właśnie kabanosy zapijam przepyszną zimną studzienną wodą i ucinam krótką pogawędkę z gośćmi bazy.
    Po minięciu uzdrowisk Rymanowa i Iwonicza wybiegam w Lubatowej na umówiony obiad. Szef kuchni zmajstrował dziś pomidorowego Vifona – nie jadłem takiego wynalazku od przeszło 20 lat, tym razem wsuwam aż mi się uszy trzęsą. Cergowa ze swoimi fragmentami ścianek podejściowych jest solidnym wyzwaniem i momentami wchodzę nań na czterech kończynach. Przy wieży widokowej nawet się nie zatrzymuję, od razu lecę dalej jakby jutra miało nie być. Pustelnia św. Jana z Dukli zapewnia mi orzeźwienie głębinową wodą. Godzinę później kolejny raz przegapiam szlak i nadrabiam 200metrów asfaltu w Chyrowej. Jeszcze tylko cerkiew i docieram do początku podejścia łąką w stronę Polany. To tutaj przed rokiem biegnąc w drugą stronę zakończyły się moje wojaże po GSB…
    Chcąc zająć czymś głowę bawię się w kalkulacje jakim tempem muszę się poruszać aby zdążyć na nocleg w Kątach przed zakładaną godziną 18. Co rusz, gdy wydaje mi się że już teraz z pewnością zdążę, wyrasta przede mną kolejna hopka do pokonania. Z Góry Grzywackiej atakuje mnie przerażająca czerń nadchodzącej burzy. Błyska, grzmi w oddali i tym bardziej cieszę się że nie muszę dziś zasuwać aż do Wołowca niemal 30km dalej. Ciepły prysznic, smaczna miska i wygodne łóżko w pokoju ze „skitranym” przez Jurka wentylatorem szybko kołysze mnie do snu. Założenia czasowe zmieniam na 130 godzin, co wydaje mi się wówczas niezagrożone i pozwalające ukończyć szlak bez zarywania nocek.
 
* * * 
 
Czwartek, 31.sierpnia
 
    Wstaję chwilę przed budzikiem, za oknem ciemno, właśnie zaczęło lekko padać. Punkt 5 rano ruszamy we dwóch z najniżej położonego punktu na całym szlaku. Deszcz wzmaga na sile, jednak nie ubieramy kurtek bo zaraz czeka nas podejście na Kamień. Po 6 kilometrach, na Przełęczy Hałbowskiej, Jurek odbija w asfaltową drogę w stronę opuszczonej chwilę temu przez nas kwatery, a ja zagłębiam się w serce Magurskiego Parku Narodowego. Mijam dwie wiaty chroniące wciąż śpiących piechurów, ruszam ostro pod górę na Kolanin. Doskonale znam tu każdy kilometr szlaku, połykam przestrzeń uciekając przed wychładzającym deszczem. Kilka miesięcy temu przebieg GSB powrócił do starego przebiegu i już zaraz brodzę po łydki w błocie przed bacówką w Bartnem. Mijam zabudowania wsi Wołowiec, czyszczę buty kilkukrotnie przelatując przez potok Jasionka. Chwilę za Popowymi Wierchami na stromym zejściu do Zdyni spotykam pierwszego turystę – dopiero po 5 godzinach od startu. Dzikość Beskidu Niskiego zwłaszcza w taką pogodę doprawdy jest ujmująca.
    Wydzwaniam Jurka aby uprzedzić go że na obiedzie w Regietowie będę wcześniej niż zakładałem, nie sądziłem że korzystając z mojej ulubionej deszczowej pogody aż tak żwawo będę się przemieszczał. Słysząc konsternację po drugiej stronie telefonu momentalnie zmieniam miejsce spotkania na Hańczową. Zapycham się drożdżówką ze sklepu i ruszam na dwie niewielkie ale wymagające górki – Rotundę i Kozie Żebro. Tuż za nimi czeka mnie prawdziwa uczta i z nieskrywaną radością wcinam zupę pomidorową w wakacyjnej wariacji a’la Jurek del amore.
   Mija kolejne 15 kilometrów, skręcam z asfaltowej drogi w Mochnaczce Niżnej i wlatuję do rwącego strumienia z wodą powyżej kolan. Wiem że to ostatnie brodzenie na trasie, wkraczam bowiem w Beskid Sądecki. Na krynickim deptaku czeka na mnie kolejny posiłek, zmieniam też buty na suche, a wysłużona, podziurawiona i ubłocona para ląduje planowo w śmietniku. Analizując trasę wiem że ze szczytu Jaworzyny muszę zbiec w stronę schroniska (nadrabiając nieco dystansu i pionu), trwa tam budowa kolejki krzesełkowej. Zanim odnajdę obejście czeka mnie jeszcze dość sensacyjne spotkania z wujostwem z Poznania – bardzo nieoczekiwana i kompletnie nieplanowana sytuacja, aż głupio było szybko się ulatniać ale dzień coraz krótszy, a przede mną cały grzbiet Jaworzyny, aż do Rytra.
    Chwilę za Halą Łabowską wyciągam z plecaka czołówkę, wiem bowiem że ostatnie kilometry przyjdzie mi pokonywać po zmroku. Coś mnie podkusiło aby sprawdzić czy wszystko z nią w porządku i muszę przyznać że miałem bardzo dobre przeczucie. Minuta świecenia i pojawia się migające ostrzeżenie o niskim poziomie baterii. Tak to jest jak zapasowe wyciąga się z otwartego opakowania, do którego zapewne musiały trafić nie będąc już pierwszej świeżości. Na kłopoty Jureczek i po szybkim telefonie zbawca rusza z Rytra pod prąd z odsieczą. Chcąc skrócić czas biegu po zmroku i tym samym przyspieszyć porę nocnej regeneracji lekko szarpię tempo. Na jednym ze zbiegów czuję delikatne ukłucie w łydce, jeszcze nie przypuszczam co mnie czeka już niebawem. Trzeci dzień kończę po 103 kilometrach, przede mną tylko wspinaczka na trzecie piętro kwatery. 
 
* * * 

Piątek 1.września
 
    Tym razem ruszam samotnie. Plan zakłada dotarcie do Wysokiej przed Jordanowem. Szlak wzbija się ku górze, raz mocniej, raz łagodniej. Co się da podbiegam, ale również sporo idę oszczędzając siły na kolejne dni. Mijam Kordowiec, Niemcową, Wielki Rogacz, gdzieś przed Radziejową przystaję na chwilę zadumy nad majestatem piętrzących się tuż obok Tatr. Docieram pod schronisko na Przehybie, wiem że do ustawionego w Krościenku bufetu dotrę szybciej niż planowałem.
   Wtem pierwsze strome zejście w stronę Dzwonkówki wywołuje ostry przeszywający ból z boku kolana, przystaję, próbuję rozmasować. Jest tylko gorzej.. Gdy tylko się wypłaszcza próbuję wrócić do truchtu, dalej boli. Jest źle, a przede mną jeszcze ponad 200km. Wpadam w lekką panikę, nie wiem co robić więc idę odciążając lewą nogę wykorzystując ku temu kije. Po blisko 2 godzinach takiego kuśtykania docieram do pierwszych zabudowań w Krościenku, składam kije pierwszy raz od wtorku i zrezygnowany szuram nogami ze spuszczoną głową. Nie wyobrażam sobie opcji aby ten ból nagle zniknął, a nie mam czasu na dodatkowe 3dni maszerowania do mety. To koniec, drugi raz szlak mnie pokonał i więcej tu nie wrócę.
    Bufet czeka jakby nigdy nic tuż przy Dunajcu. Nie mówię Jurkowi od razu że decyzja już podjęta, uzupełniam kalorie i odwlekam podzielenie się słowami, których ten pewnie się spodziewa. Mamy w Szakalach fizjoterapeutę Maćka, z którym właśnie udało się połączyć na video-rozmowę. Mówię co i jak, pokazuję dokładnie w którym miejscu. Po 20 minutach realizacji jego wytycznych z dogrzaniem mięśnia łydki, rozmasowaniem i manualną trakcją w miejscu bólu zaskakuję sam siebie i mówię że spróbuję. Jakoś wdrapię się na ten Lubań, a do zmroku na pewno dotrę na Przełęcz Knurowską, nawet z bólem. Tak w sumie to przeciągam w czasie decyzję o rezygnacji, bo nie wierzę że się jeszcze pozbieram.
   Kiedy zaraz za bufetem udaje mi się bezboleśnie truchtać z jednej strony nie dowierzam jakim cudem, ale z drugiej tylko wyczekuję kiedy ból powróci. Podejście na Lubań jest wymagające, dziś znowu jest ciepło co nie ułatwia zadania. Na stromym zejściu spod wieży po „porozrzucanych” chaotycznie kamolach (wyjątkowo perfidny odcinek) idę możliwie ostrożnie aby nie nadwyrężać łydki. Wreszcie robi się płasko i przede mną 13 kilometrów do przełęczy z tendencją lekko w dół. Gdy po kilkunastu minutach udaje mi się powrócić w tryb dłuższych truchtów przerywanych jedynie na ominięcie kilku stromych hopek, czy też błotnistych rozlewisk, wraca we mnie wiara że jeszcze uratuje ten projekt.
- Jak jest Mauro?
- Git, daj mi jeść i napieram dalej!
    Ustalamy, że ma szukać noclegu w Rabce i gdy tylko się zakwateruje wybiegnie w moją stronę. Tym razem mam już w plecaku sprawną inną czołówkę. Nie mija 40minut gdy na potwornie stronnym odcinku słyszę sygnał z zegarka o zejściu z kursu. Siarczyście przeklinam i powoli zawracam tym razem ostro w dół. No fajny ten pożyczony od Mariusza zegarek z kapitalną baterią, ale zdecydowanie za późno reaguje przy zejściach z trasy. Na Turbacz docieram po godzinie 18, ponownie zaostrzył się ból łydki i zejście na Stare Wierchy zajmuje mi więcej czasu niż sądziłem. Nie wiem co będzie jutro, nie zastanawiam się nad tym, liczą się tylko najbliższe kilometry i ta myśl będzie mi już przyświecała do końca mojego GSB. 
 
 
    W asyście Jurka kończę marszem dzień na kwaterze przy parku w Rabce po 79 kilometrach. Do mety zostaje 150km, na co mam 2 dni. Byle do Babiej, a dalej to już z górki, już będzie pachnieć Ustroniem… 
 
* * * 

Sobota, 2.września
 
    Plan minimum na dotarcie do Korbielowa (Przełęcz Glinne), jeśli dobrze by się leciało próbuję cisnąć aż do Węgierskiej Górki. Głębsze pochylenie się nad urazem poprzez rozluźnienie mięśni na wałku do masażu, rozbicie ich wibracyjnym pistoletem i podklejenie łydki taśmą kinezjologiczną ma mi dziś zapewnić komfort. Nie dowierzam, ale pierwsze kilometry z Rabki zlatują bezboleśnie. Tuż za przecięciem trasy S7, jeszcze przed Skawą, kolejny raz nadrabiam kilkaset metrów. Krzyczę sam do siebie że już muszę naprawdę się skoncentrować - nie bujać w obłokach, tylko pełne skupienie nad trasą. W Jordanowie po 16km wsuwam drugie śniadanie, uzupełniam bidony i po kopniaku w tyłek od Jurka ruszam dalej. Uraz jest wyraźnie stłumiony, ale co jakiś czas wymusza przejście do marszu. Ważne że względnie płaski odcinek pozwolił mi naprawdę żwawo przedostać się do Bystrej Podhalańskiej, skąd czeka mnie 900 metrów wspinaczki na Policę za Halą Łabowską.
    Ciągnie mi się ten fragment straszliwie, nie sprawdziłem zawczasu jaką ma długość i gdy za kolejnymi zakrętami jestem już pewien że wbiegnę na halę, szlak nieustannie raczy mnie swoim leśnym jestestwem. Wreszcie w gęstwiejącej złowrogo mgle dostrzegam trochę przestrzeni i przy akompaniamencie nasilających się chwilowo kropel deszczu docieram pod schronisko. Szacuję godzinę przybycia na planowany obiad na Przełęczy Krowiarki i nakręciwszy sam na siebie bat ruszam energicznie dalej. Po trzynastej melduję na parkingu pod Babią Górą. Dziś zupę upolował mi wujek Jurka, który dołączył do nas w piątek po południu. Zważywszy na czas trwania całego projektu i mój tlący się uraz biegnie się zadziwiająco przyjemnie. Optymistycznie ustalam aby chłopaki szukali noclegu w Węgierskiej Górce, ale proszę o towarzystwo od Korbielowa.
    Posilony i zagrzany do dalszej walki mocno zaczynam wspinaczkę zatłoczonym podejściem na najwyższy szczyt całego GSB, na nazywaną Matką Niepogód – Babią Górę. Przez dobry kwadrans towarzyszy mi biegacz z Rzeszowa, robiący akurat trening w tych okolicach, a gadka szmatka umila wędrówkę. Zastanawiam się jak bardzo wieje powyżej granicy lasu. Widzę schodzących ludzi zarówno w kurtkach, jak i podobnie do mnie ubranych na krótko. Tym razem Babia jest wyjątkowo łaskawa, jednak wiem że długa droga jeszcze przede mną i tylko przelatuję przez wierzchołek do zejścia w kierunku Przełęczy Brona i Schroniska Markowe Szczawiny. Chwila oddechu na dole, długa kolejka do bufetu nie zachęca do zamówienia naleśników, więc raczę się kabanosami. Kilkanaście minut dalej zegarek odliczający mi dystans do mety wreszcie schodzi poniżej 100km. Dla uczczenia tego momentu zatrzymuję się na kilka zdjęć nienaturalnie wyginając się gdzieś przy oznakowaniu szlaku. 
 

    Chowam telefon, chcę biec dalej ale łydkę rozrywa mi przeszywający ból. Zagryzam zęby, jestem wściekły na siebie za ten kompletnie niepotrzebny postój i nie wiem co dalej robić. Nawet wolny marsz po płaskim terenie jest w tej chwili niemożliwy. Delikatnie rozmasowuję nogę, lekko się rozciągam i kuśtykając kroczę dalej podpierając się obydwoma kijkami. Jest po piętnastej, do najbliższego punktu z możliwym dojazdem samochodem blisko 20 kilometrów. Nie mam ze sobą czołówki, bo od Korbielowa miał mi towarzyszyć Jurek. Chłodna analiza faktów i wiem że zaraz będę go musiał wydzwonić. Po dzikich tłumach w bezpośrednim otoczeniu Babiej Góry nie ma już śladu, dziki to jest teraz szlak graniczny i ciężko tu spotkać kogokolwiek. Ze szczytu Mędralowej informuję niezawodny support o swojej sytuacji i że nie ma najmniejszych szans że dotrę dziś aż do Węgierskiej Górki. A chłopaki właśnie tam się zakwaterowali, także nie chcąc komplikować sprawy decyduję że z Korbielowa Jurek ruszy w moją stronę i gdy razem doczłapiemy do samochodu zjedziemy na nocleg te 40minut drogi.
    Szlak graniczny w kilku miejscach daje alternatywne drogi, mocno rozjeżdżone przez quady, niemal zawsze srogo błotniste. Na 4 kilometry przed Korbielowem w jednym takim miejscu ja wybieram wariant prawy, a podążający z przeciwnej strony Jurek lewy i tylko słysząc delikatny szmer zza zarośli intuicja podpowiada mi aby zastukać głośno kijami. Nie myliłem się i już po chwili dzielę się z towarzyszem swoimi przemyśleniami z ostatnich godzin. Niby byłem w stanie powrócić do truchtomarszu, momentami nawet bezbolesnego, jednak w każdej chwili sytuacja paraliżu jaki spotkał mnie za Markowymi Szczawinami mogła powrócić. A wtedy z pewnością nie dotarłbym do Węgierskiej nawet do 3 w nocy, a zmuszenie się do wysiłku kolejnego dnia nie byłoby raczej realne. W efekcie tuż po zachodzie słońca, bez konieczności odpalania czołówek, wsiadamy do auta i ruszamy na nocleg. Sobotę kończę po 70km, a do mety ostatniego dnia zostaje mi już tylko 82. Wiem że nie zejdę poniżej 130 godzin (ten termin minie o godzinie 14), ale wiem że wyspany skończę to nawet jakbym większość odcinka musiał iść. I tylko to się teraz liczy – zakończyć swoje GSB w stanie trzeźwej świadomości, przy zachowaniu resztek mechanizmów samoobronnych przed pogłębianiem tajemniczego urazu.
 
* * * 
 
Niedziela, 3.września
 
    Jest 4:15 rano, podwieziony na Przełęcz Glinne przez wujka Jurka ruszam w stronę misiowej Hali Miziowej. Na tą okoliczność kolejny raz melodyjnie brzdąkam małym dzwoneczkiem przytroczonym do plecaka. W niespełna godzinę docieram do wciąż skąpanego w ciemnościach schroniska. Mam tu nieco problemów nawigacyjnych i wpadam na pomysł by w tym gąszczu ścieżek kierować się idealnie na azymut wskazywany przez tabliczki szlakowe. Z nogą jest średnio, ale stabilnie, więc co się da to podbiegam, a na stromych podejściach mocno pracuję na kijach. Mijam kolejne schronisko Rysianka, gdzie wstający dzień wywabił z namiotów turystów. Zaskakująco szybko minął mi ten odcinek, w pamięci miałem zapis sprzed roku błotnych rozlewisk, i jakoś dłużej nam to zajęło wówczas czasu. Przez moment rodzi się myśl, że może jakiś skrót znalazłem, albo co gorsze przespałem kawałek w marszu. Przede mną dwie stacje turystyczne Słowianka i Abrahamów i jeszcze przed godziną 9 docieram do asfaltu w Żabnicy. Po drobnej zmianie przebiegu szlaku należy obecnie odbić w prawo nadkładając nieco drogi, dzięki czemu omijam nieprzyjemny ruchliwy odcinek wioski. Od dobrych kilku kilometrów zastanawiam się w którą stronę zmierza złowrogo błyskająca nad Beskidem Małym burza.
   Jajecznica z termosu na schodach jakiejś rudery tuż przy kładce nad Sołą w Węgierskiej Górce wchodzi wybornie. Przede mną odcinek, który powinienem znać wyśmienicie – kwartał wcześniej robiłem stąd rekonesans końcówki GSB w towarzystwie Andźki. Ruszam szybkim krokiem dając sobie czas na ułożenie się śniadania w żołądku, zaraz ma do mnie dołączyć Jurek który kończy pakować ekwipunek. Zaczyna padać na tyle solidnie, że wyciągam z plecaka kurtkę. Jest nieprzyjemnie, ale do przodu krok za krokiem ciągnie mnie świadomość że już tak niedaleko.
- Mam cię!
- Już się bałem że pobłądziłeś.
 
 
   Deszcz ustaje, ale gęste chmury nie rokują jakichkolwiek widoków ze szczytu Baraniej Góry. Nie mylimy się, ale symboliczne wspólne zdjęcie mimo wszystko wpada do naszej kolekcji. Zejście do Schroniska Przysłop po drobnych skałkach chaotycznie wyścielających szlak wymaga sporo koncentracji, więc z pokorą pokonujemy ten fragment. Jeszcze tylko ostatnie podmokłości między Stecówką i Szarculą i nagle słychać znajome wycie. To klubowi koledzy z Szakali sprawili mi niesamowitą niespodziankę i dołączyli do nas na końcowe 30 kilometrów szlaku. Z późniejszych rozmów dowiem się że wyglądałem wówczas fatalnie i byli poważnie zaniepokojeni moim stanem. Bagietki z żółtym serem z żurawiną, pół litra energetyka i jestem gotów lecieć dalej. Żegnam się z Jurkiem i ruszamy w stronę Kiczorów z Miśkiem i Adrianem.
    Wspaniale jest poczuć świeżą szakalową krew, posłuchać historii o kończącym się właśnie alpejskim festiwalu UTMB. Sam też dzielę się swoimi przygodami i czas zlatuje nam błyskawicznie. Kawałek za Stożkiem proszę jednego z towarzyszy o zorganizowanie zimnego piwka w kolejnym schronisku w Soszowie. Napojeni z animuszem ruszamy na przedostatnie strome podejście – południowym zboczem na Czantorię. Kawałek niżej przy górnej stacji kolejki czeka już Szakal Piotrek, który dołącza do naszej ekipy. Doprawdy piękny odcinek sobie wybrał: stromą wspinaczkę od miasta, nawrotka i od razu ostro w dół. Chyba nie do końca wiedział jaki to ma profil 😊Ból w łydce nasila się, ale na wszystko mój zespół jest przygotowany i już zaraz naklejamy na mięsień mocno rozgrzewający plaster, który dociskamy jeszcze bandażem. Piecze konkretnie, schodzimy, grawitacja swoje robi. Na dole nie patrząc nawet na zegarek prowadzę chłopaków przez Ustroń Polanę w kierunku podejścia na Równicę. Entuzjazm powraca, momentami nawet zawadiacko przyspieszam, humory wszystkim dopisują. Ostatni szczyt zdobyty, dwadzieścia dwa kilometry wzniosu za mną, będzie już tylko w dół. 
   Na samą końcówkę dobiega pod prąd Jurek. Mimo zmęczenia trudem ostatnich dni nie mógł odpuścić sobie przyjemności towarzyszenia pomarańczowej watasze – to bardzo miłe widzieć jakie więzi wyzwala wspólna pasja. Wybiegamy z lasu, słońce właśnie zachodzi, los dokłada nam jeszcze zamknięte rogatki na przejeździe kolejowym dosłownie tuż przed samą metą. Pokornie czekamy i już za moment symbolicznym klepnięciem w czerwoną kropkę zamykam swój projekt. Dobę później niż zakładałem, ale mając na uwadze mój stan w pierwszym dniu oraz mocno wyhamowującą kontuzję już po 300 kilometrach, spełniony zatrzymuję zegarek po 135 godzinach.
 
Szakalowi Jurkowi za nieocenione wsparcie przez 6 dni gromkie 100 lat!
Za film z końcowych 30km szlaku dziękuję Miśkowi, gorąco polecam jego kanał na Z Kamerą Wśród Biegaczy. Wasze trio z Adrianem W i Piotrkiem BSTR wykonało kapitalną akcję ze wsparciem, to było potwornie miłe!


niedziela, 29 października 2017

Łemko Maraton, cz3/3

Nie zawsze droga na skróty okazuje się rozsądniejsza. Choć w zasadzie powinno mi już być wszystko jedno bo byłem doszczętnie oblepiony błotem do łydki. Jednak gdy zassało mnie zdradzieckie bagienko to jedynie gałęziom nad sobą zawdzięczam udaną próbę wygramolenia się z pułapki. Po kilku minutach w końcu ujrzałem ślubną. Na kilka chwil mogłem zapomnieć o potęgującym znużeniu i po solidnej dawce motywacji podreptałem na ostatnie kilometry trasy. 

Foty Beaty
Przypomniałem tylko Beacie aby puściła mi krótkiego gdy nadbiegnie kolejny zawodnik z ŁM. Gdy telefon rozbrzmiał dopiero po kwadransie, a mi zostało do mety już naprawdę niewiele, mogłem głęboko odetchnąć i okrzykiem radości spłoszyć zwierzynę z okolicznych zarośli. Momentalnie zeszło ze mnie wówczas całe ciśnienie. Grupka turystów poinformowała mnie zaraz, żebym się jeszcze sprężył do walki, bo "trzeci jest już ledwo żywy". To pocieszające, że ktoś wyglądał bardziej masakrycznie niż ja :) Inna sprawa, że ten trzeci kończył ŁUT70, ale to już inna inszość. Po wbiegnięciu na asfalt w Komańczy tempo 5.15/km to był niemal max co mogłem wycisnąć. Wyścigowe Inov8, ważące w tamtym momencie za sprawą beskidzkiej mazi 3krotnie więcej niż ich masa fabryczna, skutecznie wyhamowywały dwa betonowe kloce bezwładnie dyndające z obręczy miednicy. Ostatni zakręt w lewo, 300 metrów i wreszcie ona - meta... 

Meta Łemko Maraton; foto Robert Więckiewicz
Zrobiłem to, wypełniłem swoją jesienną misję najlepiej jak umiałem. Zakładanych 4 godzin nie połamałem, ale czas 4g15m był naprawdę drugorzędną sprawą. 

Po piątym kubku wody w końcu wymuszony uśmiech dla foto R.Więckiewicza :)
Wieczorna dekoracja zgromadziła mnóstwo biegaczy. Rzadko gdzie na biegach daje się doświadczyć tak żywiołowej atmosfery. Wielkie oklaski dla Organizatorów UltraŁemkowyny - od kilku lat wykonują kawał fantastycznej roboty i mogą świecić wzorem w środowisku! :)

Podium Łemko Maraton
Przepiękne rękodzieło z krośnieńskiego szkła i łemkowski dzwoneczek :)
Dobiegając do mety chciało mi się płakać na myśl, że nazajutrz będzie losowanie do Biegu Rzeźnika. Perspektywa   o s i e m d z i e s i ę c i u   kilometrów w podobnych okolicznościach przyrody nie była wówczas zabawna, dziś po dwóch tygodniach czekam na to wyzwanie w nastroju ekscytacji.